Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z styczeń, 2009

Epilog

  Nie przestaję odczuwać głodu podróży. Przemieszczanie się od długiego czasu to moja obsesja. Interesuje mnie nomadyzm, właściwie ten podstawowy moment w historii rozwoju ludzkości, kiedy człowiek wędrowny stał się istotą osiadłą. Ta kluczowa chwila, która spowodowała taki a nie inny „zakręt” w dziejach naszej planety, w różny sposób przedstawiana była w wielu mitach i legendach, na ogół krytycznych wobec owej zmiany. Biblia określa, że była to kara za zbrodnię, jakiej dopuścił się brat wobec brata. Kain, a z nim cała ludzkość, skazany został na przywiązanie do ziemi i ciężką pracę za zabicie Abla – pasterza i nomady. Archetypiczny mit ukazujący konflikt rolników i pasterzy jest obecny także w naszych czasach. Człowiek wędrowny mieszkańcowi miasta wydaje się zagrożeniem. Być może ma to związek z najazdami, grabieżami i mordami, jakich dopuszczały się „barbarzyńskie” hordy Hunów, Tatarów czy Mongołów setki lat temu. Podświadomy lęk wobec obcych, który wciąż jest obecny w ludzkiej p

Pożegnanie z Etiopią

19.12.   Rankiem przeniosłem się do Baro Hotel, gdzie wziąłem gorący prysznic – pierwszy od wielu dni. W Addis Abeba było o wiele chłodniej niż na południu. Odwiedziłem kafejkę internetową, gdzie sieć działała nieco lepiej niż w czasie poprzedniej mojej wizyty w stolicy. Niestety, kiedy zacząłem pisać maila, brakło prądu... Drogi pełne biało – niebieskich minibusów i taksówek. W odwiedzonych sklepach muzycznych kupiłem kilka płyt CD z tradycyjną muzyką etiopską: dwie ze śpiewami muzułmańskimi, jedna z ludową muzyką instrumentalną, gdzie wykonawca grał na flecie, jedna z reggae wykonywanym w języku aramejskim przez popularnego wśród młodzieży muzyka o nazwisku Eyob Mekonen, którego kilkakrotnie słyszałem w autobusach. Czasem przypominał Marleya. Obszedłem ponownie Merkato pełne ludzi. Na głównej ulicy sprzedawcy warzyw i owoców. Gwar i śmieci. Skręciłem w boczną, wyboistą uliczkę nad którą na sznurach rozwieszano mokre rzeczy. Przy slumsowych zabudowaniach kobiety i dziewczyny robił

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc

Znowu w Arba Minch

15.12.   Jak zwykle miałem czujny sen i bez problemu wstałem po 4.00 rano. Dopakowałem plecak w świetle latarki, bo od północy do rana wyłączano prąd. W świetle księżyca przy zamkniętej bramie terminala zbierało się coraz więcej ciemnych sylwetek z tobołami. Zacząłem się obawiać, czy wejdę do autobusu. Na placu stał tylko jeden pojazd – stary IVECO, a przy nim kilka osób. W końcu dwoje mężczyzn podeszło do kraty i zaczęło sprzedawać bilety. Udało się. Kiedy kilka minut po 5.00 otworzono bramę, tłum rzucił się w stronę autobusu a ja wraz z nim. Forsowano przednie drzwi i gdy otworzyły się tylne, podbiegłem do nich. Zająłem miejsce na ostatnim siedzeniu, gdzie mogłem rozprostować nogi i szybko wokół pojawiło się mnóstwo ludzi. Pilot odebrał mój plecak i wraz z innymi tobołami umieścił na dachu pojazdu. Trochę mnie przy tym skasowano: 15 birrów dla pilota i 5 dla faceta, który podawał bagaż z dołu. „Stawka turystyczna”.   W autobusie sporo zamieszania. Sprawdzono bilety i z niemałym t

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery

Mursi: główny cel osiągnięty.

13.12.   Czekaliśmy kilkanaście minut z Rosaną i Martinem na kierowcę i przewodnika. O 7.00 dopiero świtało, a na klepisku będącym nie tak dawno pasem startowym samolotów kilkunastu młodych mężczyzn rozpoczynało mecz piłki nożnej. Na niebie wciąż jeszcze świecił księżyc w pełni, wolno blednący. Dokładnie po drugiej stronie pasa, naprzeciw Goh Hotel znajdowały się budynki telekomunikacji z dwiema wysokimi antenami. Jedyne miejsce, skąd można było zamówić rozmowę telefoniczną. 3 minuty – prawie 40 birrów, czyli około 13 złotych.     Załadowano samochód i wyruszyliśmy. Jechaliśmy wpierw drogą, którą poprzedniego dnia szedłem z Olą poza miasto, potem skręciliśmy w lewo. Często pięliśmy się wysoko po wybojach, ale na górze wspaniałe widoki zielonej Doliny Omo rekompensowały wszystko.   Martin prócz tego, że wciąż wskazywał Rosanie na drzewa, znał się też na zwierzynie i potrafił ją dostrzegać. Kilkakrotnie biegły przed samochodem małe dik diki, które po kilkunastu metrach podskakiwani