Przejdź do głównej zawartości

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.

 

Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów.

Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.

 

Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano?

Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.

 

 

 

 

Obszedłem spory teren i znalazłem się na peryferiach miasta od innej strony. Na kawałku drewnianej deski ujrzałem napis „Museum”, ale pomyślałem, że w niedzielę raczej będzie zamknięte. Wspiąłem się jednak na wzgórze i okazało się, że jest czynne. Ładny, zadbany teren z przystrzyżoną trawą, murkami, budynkiem muzealnym a z tyłu z zabudowaniami gospodarczymi. Wstęp – 20 birrów. Prócz sali recepcyjnej z kilkoma eksponatami i drobnymi wyrobami miejscowej ludności przeznaczonymi na sprzedaż, niewielka biblioteka oraz sala główna. Tam kilka gablot – każda poświęcona innej grupie etnicznej, oraz plansze prezentujące efekty badań etnologicznych i antropologicznych. Muzeum założył Niemiec Ivo Strecker i jego brytyjska żona Jean Lydall. W jednej z gablot stare wydanie książki Streckera: „ The Hamar of Southern Etiopia”. W kącie znajdowała się replika chaty a obok wytarta skóra antylopy, przy niej borkotto oraz tabliczka zachęcająca do odpoczynku. Położyłem się na skórze, wspierając głowę na krzesełku. Rzeczywiście było wygodne, mimo, że nie miękkie. Recepcjonista siedział na trawie z grupką etiopskich studentów, studentów którymi minąłem się wchodząc do budynku. Najwyraźniej niezbyt wiele osób przybywało do muzeum.

Podobał mi się spokój, jaki panował w tej okolicy i postanowiłem się rozejrzeć. Przy budynku gospodarczym w cieniu siedziały dwie kobiety: czarna oraz biała; inna, nieco starsza Europejka na ganku robiła pranie w małej misce. Tak poznałem Jean Lydall, antropologa, filmowca i asystentkę męża w South Omo Research Center. Spokojna, uśmiechnięta pani. Podeszliśmy do dwóch innych kobiet. Murzynka przyniosła dla mnie krzesełko i odeszła do swych spraw a ja uścisnąłem dłoń Monice Sommer, Niemce, która wykładała na Uniwersytecie w Addis Abebie na Wydziale Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych. Przerwała swoją lekturę Der Spiegel’a.  Zaproponowałem, że mógłbym coś zrobić dla muzeum. Zauważyłem, że niektóre rysunki z opisami na gablotach nie odpowiadają rzeczywistości. Kolekcja się rozrastała i nie aktualizowano tego. Jean powiedziała mi, że każda z kilku osób pracujących w muzeum odpowiada za swoją gablotę, pomyślałem więc, że chyba nie ma się co wtrącać.

Siedzieliśmy, patrząc na soczystozielone wzgórza. Dowiedziałem się, że to efekt obfitych deszczy, jakie spadły tu kilka tygodni wcześniej. Na ogół jest bardziej żółto.

Chwilę rozmawialiśmy i zaproszono mnie na 15.00 na lunch.

Obszedłem kawałek terenu i położyłem się w cieniu drzewa. Wiatr przyjemnie szeleścił liśćmi. Jak miło! Nie było tu żadnych ludzi z zewnątrz. Wróciłem o umówionej godzinie. W obszernej sieni prócz Europejek przy stoliku i pod ścianami siedziało kilka miejscowych osób w różnym wieku. Jean po kolei przedstawiała mi każdą z nich: właścicielkę ziemi, na której zbudowano muzeum i cały ośrodek, jej córkę, kucharkę, dziewczynę klęczącą przy zastawie, która przygotowywała kawę, kilkoro pracowników. Miejscowi byli jakby onieśmieleni moją wizytą. Przedstawiono mi też młodą dziewczynę, która była autorką kilku niewielkich, abstrakcyjnych obrazów wiszących na ścianie. Pytałem ją o technikę i inspiracje. malowała kompozycje z głowy w kolorach ziemi. Niektóre obrazy składały się z punktów, które robiła palcami. Przypominało to trochę malarstwo Aborygenów, ale było bardziej monochromatyczne. Poza tym dla rdzennych mieszkańców Australii sztuka ta ma duże znaczenie duchowe: to krótko mówiąc mapy terenu z zaznaczonymi sakralnymi miejscami różnych klanów. Malarstwo młodej Murzynki było jedynie estetyczną wizją. Pytałem Monikę, czy broń, którą posiadają tu ludzie noszona jest tylko dla ozdoby, prestiżu, czy jest używana, czy mają do niej amunicję. Okazało się, że konflikty plemienne zdarzają się stosunkowo często i broń nie służy tylko do ochrony bydła przed drapieżnikami. Opowiedziała mi, że młodzież wypasająca bydło, kiedy widzi w pobliżu kogoś obcego również z krowami, próbuje czasem zakraść się i ukraść zwierzę, chcąc w ten sposób zaimponować ojcu czy dziewczynom ze swojej wioski. Tu bowiem nakładają się na siebie tereny wypasu. Tak najczęściej rodzą się konflikty.

Wszyscy rozchodzili się do swoich obowiązków, ja z Jean i Moniką poszliśmy obejrzeć Muzeum. Brytyjka, kiedy dowiedziała się, że jestem z Polski nie omieszkała wspomnieć o kradzieżach samochodów w Niemczech. Powiedziała znaną anegdotę, w której niemieckie Agencje Turystyczne zachęcają do odwiedzin: „Jedźcie do Polski, wasz samochód już tam jest”. Trochę mnie to zabolało i odpłaciłem się:

– U nas jest inne powiedzenie.

– Tak? Jakie? – spytała łagodnie.

– Jedźcie do Niemiec, meble i obrazy waszych dziadków już tam są.

O dziwo bardziej rozbawiło to Monikę niż Jean, która jakby zignorowała moje słowa. Pomyślałem, że jej mąż może być wrogo nastawiony do Polaków, może do wszystkich mieszkańców Europy wschodniej.

Rozmawialiśmy trochę o Papui. Okazało się, że właśnie tam Jean postanowiła podjąć studia antropologiczne.

Nie było dla mnie roboty w muzeum. Pożegnałem się z kobietami i wróciłem do miasta.

Tego dnia było więcej pierzastych chmur dających cień i przyjemnie wiał wiatr. W Nassa zjadłem fasting food popijając piwem, zrobiłem małe zakupy, pospacerowałem do zmroku po mieście i wróciłem do hotelu.

 

Przy słabym świetle poczytałem kilka stron „Poetyki marzenia” Bachelarda, spakowałem plecak z zamiarem rannego wyjazdu i poszedłem spać.

Komentarze

  1. Z ciekawości sprawdziłem i nie pomyliłem się. Ten Ivo Strecker pochodzi z dawnego NRD. Za bardzo nie wiem na czym polega ten fenomen ale kiedyś podróżując po Haiti oraz Dominikanie spotkałem wielu wschodnich Niemców którzy zapuścili tam korzenie, prowadza jakieś interesiki itd. Jest ich więcej w innych sąsiadujących biednych regionach i tworzą dość zwartą grupę. Czyżby dawni agenci Stasi ?

    OdpowiedzUsuń
  2. ... to by się zgadzało! Dzięki za informację. Mimo wszystko uważam, że Ivo oraz jego brytyjska żona robią naprawdę dużo dla ludzi żyjących w Dolinie Omo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Osadzajmy bliźnich po ich obecnych uczynkach. Skoro Ivo i jego brytyjska żona robi dobrą robotę dla ludzi żyjących w Dolinie Omo to chwała im za to !

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Początek relacji z miesięcznym opóźnieniem

Witam serdecznie wszystkich w Nowym Roku! W październiku utworzyłem swój drugi blog podróżniczy, tym razem poświęcony Etiopii. Podróż do tego kraju planowałem w pewnym momencie, objeżdżając kulę ziemską (patrz: Rok Wędrującego Życia - http://brzoska.blog.onet.pl ). Wówczas jednak zabrakło mi czasu na Afrykę i kiedy dowiedziałem się, że w grudniu poznańska ASP zawiesza zajęcia w związku z Konferencją Klimatyczną, postanowiłem wykorzystać kilkanaście dni i odwiedzić Etiopię. Wyleciałem 2 grudnia o świcie z Berlina, przez Amsterdam, z międzylądowaniem w Khartoumie, późnym wieczorem lądując w Addis Abebie. Nazajutrz próbowałem umieścic pierwszy tekst na blogu i okazało się, że akurat trafiłem na bardzo wolne łącza internetowe. Odwiedziłem kilka kafejek, z podobnym skutkiem. Na otwarcie się strony internetowej czekałem kilkadziesiąt minut. Raz nawet udało mi się w końcu zacząć  pisać post, ale... zgasło światło w mieście! Poddałem się i zamiast marnować czas, postanowiłem jak zwykle pro

You! you!

6.12. Wypoczęty, po swojskim śniadanku: dwóch bułkach i puszce sardynek, którą wiozłem jeszcze z Polski, zastanawiałem się, czy jechać dalej w kierunku Turmi, czy pozostać w Arba Minch jeden dzień. Poznany w hotelu Anglik mówił mi o Parku Narodowym, gdzie można było obejrzeć zebry, krokodyle i hipopotamy oraz mnóstwo gatunków ptaków. Był jednak problem: musiałbym skompletować grupę, tymczasem prócz niego nie widziałem w mieście żadnych turystów. Postanowiłem trochę rozejrzeć się po Arba Minch, jego części o nazwie Sikela, która z drugą – Shecha – leżącą na południe łączy 4-kilometrowa jezdnia. Sikela to dwie drogi na krzyż. Prawie dosłownie. W samym centrum skrzyżowania dziwaczny, kiczowaty pomnik, kilkaset metrów na zachód od niego znajduje się dworzec autobusowy: wielkie ogrodzone klepisko z kamieniami.   Podobne do tego ze stolicy. Ta zachodnia droga była remontowana: robotnicy wykopali długi na ponad kilometr, szeroki od zabudowań do zabudowań rów głębokości około metra, którym

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc