Przejdź do głównej zawartości

Niespodziewane spotkanie

10.12.

 

Spałem wyśmienicie! Miałem wiele niezwykłych, kolorowych snów. Każdy mój pobyt w Indiach tym się charakteryzuje, że śnię fantastycznie, jakby mózg wyrzucał z siebie nadmiar wrażeń. Odzyskałem też siły i nieco optymizmu. Było mi trochę przykro, że tak ignorowałem dzieciaki poprzedniego dnia. Wyruszyłem jednak z hotelu wcześnie, by samemu, bez dziecięcej eskorty dojść na skałę, którą odwiedziłem poprzedniego dnia. Postanowiłem pozostawić tam ślad po sobie: „Szkic w podróży”. Często dokonuję podobnych zabiegów w drodze, najczęściej owijając wybrany kamień lub głaz sznurkiem albo włóczką. Tym razem zabrałem ze sobą z domu czarną włóczkę, wybrałem odpowiednią skałę i nie niepokojony przez nikogo owinąłem ją.

   

Podobne gesty wykonywałem już w Tuwie, w Tybecie, Nepalu, Indiach, Mauretanii, na Ziemi Ognistej. To rodzaj mikropodróży, jaką wykonują moje dłonie wokół wybranego mikroświata. Sznurek jest tylko pozostawionym śladem, jak stopy odciśnięte na piasku.

Poranek był rześki i nawet przyjemnie chłodny, ale już od 8.00 rano zaczynało się odczuwać siłę słońca, które z czerwonego stawało się jasnożółtą kulą o coraz bardziej niewyraźnym konturze. Kiedy skończyłem swoją pracę, zszedłem w dół i poszedłem ścieżką w stronę wzgórz. Ładny, zarośnięty zielenią teren. Czasem ścieżka prowadziła przy płotach z pokrzywionych żerdzi, za którymi dostrzegałem schowane wśród drzew ubogie chatki.     

Minąłem się z dwójką dzieciaków zaskoczonych moją obecnością. Młodszego chyba moja blada twarz przestraszyła i zbierało mu się na płacz; przekupiłem go ciastkami. Zachowywał się tak, jakby nigdy przedtem nie widział słodyczy.   

Długo chodziłem ścieżkami; to w dół, przechodząc przez wyschnięte koryta rzek, to znów nieco w górę, gubiąc się wśród drzew i krzewów. Było mi dobrze. Odpoczywałem i nigdzie nie musiałem się śpieszyć. Rzadko mijałem kogokolwiek. Na ogół były to dzieci, czasem biegnące za wypasanymi krowami. Miałem wystarczająco słodyczy, by je nimi częstować.  

Na kilku wysokich drzewach spostrzegłem drewniane tuby długości około metra, średnicy ponad 30 cm. Ule Hamerów. W pobliżu młoda dziewczyna składała na kupkę zebrane gałęzie drewna. Zdjęcie? Tak, ale za pieniądze. Oprócz typowych ozdób z kolorowych paciorków, pomiędzy piersiami dyndał jej kawałek metalowego paska od zegarka.       

Widywałem już podobne ozdoby u kobiet na bazarach w Turmi i Dimeka. Ozdobą mogło być wszystko, nawet spinacz biurowy w uchu mężczyzny. Szkoda, że nie przywiozłem ich z Polski…

 

Wróciłem w końcu wczesnym popołudniem do miasteczka i gdy kupowałem wodę dobiegło do mnie kilku chłopców informując, że jest tu też ktoś z mojego kraju. Bardzo często mylono „Poland” i „Holland”, więc przypuszczałem, że i tym razem dzieci coś przekręciły, ale okazało się, że nie: dziewczyna objuczona wielkim plecakiem rzeczywiście okazała się Polką. Ola pochodziła ze Szczecina, przybyła z Sudanu do Etiopii, odłączając się w pewnym momencie od swojej grupki znajomych i kierowała się w stronę Kenii. Dopiero przybyła do Key Afar i szukała noclegu. Zaprowadziłem ją do Milleniume. Potem obeszliśmy trochę miasteczko, oczywiście z małą eskortą. Dziewczynka o  ładnej twarzy, z typową dla ludu Tsemay wygoloną głową nie puszczała prawie ręki Oli.

   

 

 

Zjedliśmy w restauracji Nassa Pension i wypiliśmy za spotkanie po piwie. Wracając już po zmroku, przy szkole otoczyło nas mnóstwo ciekawskich dzieciaków grających w piłkę. Dużo radości sprawiliśmy im robiąc zdjęcia i pokazując efekty na wyświetlaczu aparatu.     

Ola oczywiście stała się przyszywaną mamą dla kilku dziewczynek, które szybko nauczyły się jej imienia. Z moim miały gorzej…  

Udało nam się kupić bułki. Kiedy po 19.00 włączono generatory i można było korzystać z prądu, po powrocie do hotelu zagotowaliśmy wodę grzałką Oli, zrobiliśmy herbatę i zjedliśmy puszkę mojego pasztetu.

Komentarze

  1. ~ósmy cud świata15 stycznia 2009 00:09

    Jak ja to lubię: poranna kawa, Twoja relacja i ... do roboty. Ave, Caesar, morituri te salutant. Nie chce mi się :)Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Mimo małej ilości tekstu, Twoje zdjęcia i sposób pisania powodują że czytając można przeżyć własną mini podróż przed monitorem. Pozdrawiam i życzę zdrowia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Slawek, Twoj blog wciaga prawie jak narkotyk, juz jestem uzalezniona i chce wiecej! Odczuwam cos w rodzaju dumy, ze Ciebie znam. Z calego serca zycze wygranej. Pozdrawiam Beata W

    OdpowiedzUsuń
  4. zgadzam się z przedmówcami, to jakaś magia, za pomocą której przenoszę się w fascynujący, gorący świat... dziękuję, pozdrawiam i czekam na cd.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak to dobrze że potrafisz w fotografowanym człowieku pokazać coś więcej.Miło mi poznawać poprzez Ciebie ludzi.A ta skała opleciona sznurkiem,przypomina mi ...niegodne by spojrzeć...twarze.

    OdpowiedzUsuń
  6. Swietny artykul oczekuje dalszej aktywnosci i jeżeli chcesz znaleźć rzęsy metoda blink
    odsylam na okazika :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Początek relacji z miesięcznym opóźnieniem

Witam serdecznie wszystkich w Nowym Roku! W październiku utworzyłem swój drugi blog podróżniczy, tym razem poświęcony Etiopii. Podróż do tego kraju planowałem w pewnym momencie, objeżdżając kulę ziemską (patrz: Rok Wędrującego Życia - http://brzoska.blog.onet.pl ). Wówczas jednak zabrakło mi czasu na Afrykę i kiedy dowiedziałem się, że w grudniu poznańska ASP zawiesza zajęcia w związku z Konferencją Klimatyczną, postanowiłem wykorzystać kilkanaście dni i odwiedzić Etiopię. Wyleciałem 2 grudnia o świcie z Berlina, przez Amsterdam, z międzylądowaniem w Khartoumie, późnym wieczorem lądując w Addis Abebie. Nazajutrz próbowałem umieścic pierwszy tekst na blogu i okazało się, że akurat trafiłem na bardzo wolne łącza internetowe. Odwiedziłem kilka kafejek, z podobnym skutkiem. Na otwarcie się strony internetowej czekałem kilkadziesiąt minut. Raz nawet udało mi się w końcu zacząć  pisać post, ale... zgasło światło w mieście! Poddałem się i zamiast marnować czas, postanowiłem jak zwykle pro

You! you!

6.12. Wypoczęty, po swojskim śniadanku: dwóch bułkach i puszce sardynek, którą wiozłem jeszcze z Polski, zastanawiałem się, czy jechać dalej w kierunku Turmi, czy pozostać w Arba Minch jeden dzień. Poznany w hotelu Anglik mówił mi o Parku Narodowym, gdzie można było obejrzeć zebry, krokodyle i hipopotamy oraz mnóstwo gatunków ptaków. Był jednak problem: musiałbym skompletować grupę, tymczasem prócz niego nie widziałem w mieście żadnych turystów. Postanowiłem trochę rozejrzeć się po Arba Minch, jego części o nazwie Sikela, która z drugą – Shecha – leżącą na południe łączy 4-kilometrowa jezdnia. Sikela to dwie drogi na krzyż. Prawie dosłownie. W samym centrum skrzyżowania dziwaczny, kiczowaty pomnik, kilkaset metrów na zachód od niego znajduje się dworzec autobusowy: wielkie ogrodzone klepisko z kamieniami.   Podobne do tego ze stolicy. Ta zachodnia droga była remontowana: robotnicy wykopali długi na ponad kilometr, szeroki od zabudowań do zabudowań rów głębokości około metra, którym

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc