Przejdź do głównej zawartości

Spacery w korytach rzek

16.12.

 

Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.

 

   

Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.

 

 

W końcu pozostała tylko przyroda i ja.

 

Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.

 

Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.

 

W innym miejscu usłyszałem krzyki i zawołania pawianów, które najwyraźniej toczyły jakiś spór przy jednym z drzew. Koryto robiło się coraz bardziej wąskie i kręte. Nieraz kamienne dno ustępowało żwirowemu podłożu, w końcu pod nogami miałem już tylko piasek. Trudno było iść dalej z powodu gęstych trzcin. Musiałem przejść dobrych kilka kilometrów.

 

 

Tylko dwukrotnie minąłem się z ludźmi niosącymi drewno. Zrobiłem sobie lunch: herbatniki popijane wodą, i postanowiłem wracać. Nagle zauważyłem stadko guźców. Zwierzęta wyszły z zarośli by przejść poprzek koryta i dojść do kałuży. Na przedzie szedł duży samiec, który gdy mnie zobaczył, zatrzymał się i groźnie zaczął chrząkać, strosząc grzbiet. Był ponad 20 metrów ode mnie. Spojrzałem w bok. W razie ataku mogłem dobiec do wyschniętego drzewa i schronić się na nim. Czy zaatakuje? Staliśmy nieruchomo - ja i zwierzęta - obserwując się kilkanaście sekund.

 

 

W końcu całe stadko odeszło.

Było nieznośnie gorąco. Przed mostem skręciłem w stronę rzeki, znalazłem dość dobrze ukryte miejsce; naturalna tamę, jaka utworzyła się przez zwalone pnie drzew, gdzie woda była wystarczająco głęboka, sięgająca do pasa. Rozebrałem się i wszedłem. Co za ulga! Woda nie była jednak zbyt czysta, czasem czułem, jak szczypią mnie w nogi małe rybki.

W restauracji zamówiłem wielki talerz fasting food, ale zamiast warzyw przyniesiono mi na placku "injera" różne rodzaje mięs. Były niesmaczne: dużo tłuszczu, kawałków chrząstek i kości. Większością nakarmiłem płochliwego kota czającego się pod stolikami. Trzy półlitrowe piwa złagodziły trochę niesmak po obiedzie.

Resztę dnia spędziłem w pokoju. Odczuwałem zmęczenie. Uzupełniałem notatki i czytałem. Nie było prądu w całym mieście. Kiedy włączono je po 21.30, usłyszałem zza okna głośny odgłos ulgi. Ciszę zakłóciło odległe dudnienie muzyki i ogólny większy gwar.

 

17.12.

 

Zjadłem śniadanie: bułki i pomidory z targu. Małe i miękkie. Pierwotnie chciałem jechać tego poranka dalej, ale postanowiłem pozostać jeden dzień dłużej. Tym razem ruszyłem na zachód miasta remontowaną drogą. O dziwo było na niej sporo ludzi.

   

Na peryferiach dorwały mnie rozkrzyczane dzieciaki. Te najbardziej natrętne biegły za mną długo jeszcze, kiedy znalazłem się już wśród wzgórz. Wspaniałe miejsce. Głębokie kaniony a na południowym wschodzie po wspięciu się wyżej, zobaczyłem jezioro Chamo w lekkiej mgle.

 

 

Wzgórza kamieniste, porosłe trawami i kaktusami. W niektórych miejscach znajdowały się olbrzymie głazy. W Tybecie, Nepalu lub Indiach byłyby to z pewnością miejsca religijnego kultu.

 

 

Z grupki dzieci idących za mną w sporej odległości pozostało dwóch chłopców. Gdy zobaczyli, że zbliżam się do kolejnego wzgórza, zaczęli wołać” no no! Dogs!”. Szedłem dalej nie zważając na ostrzeżenia. Z psami zawsze byłem za pan brat. Chłopcy długo obserwowali, jak idę dalej i schodzę w dół głębokiego wąwozu wyżłobionego przez rzekę. Czasem wchodziłem na jakieś wzgórze, wtedy ostre, kłujące nasiona traw wbijały mi się w skarpety. Niektóre ściany wąwozu były pionowe. Rzeka musiała żłobić koryto przez całe tysiąclecia.

 

Doszedłem do miejsca, gdzie było zbyt wąsko a na całej szerokości znajdował się olbrzymi głaz. Wyobrażałem sobie, jak silna woda uderza tu z siłą i rozpryskuje się wokół.

Wróciłem do miasta inną drogą.

 

Na peryferiach ujrzałem grupkę ludzi otaczającą martwą krowę. Mężczyźni zdzierali z niej skórę, przypatrywały się temu dzieciaki.

 

 

W małym kiosku obok, gdzie kupiłem colę spytałem co się stało. Krowa żarła na śmietnisku i tam czymś się zatruła. Mięso było więc niejadalne i jedynie skóra mogła do czegoś się przydać.

Zrobiłem sobie ostatni spacer po mieście. Odwiedziłem targowisko jak zwykle tętniące życiem. Bazary to miejsca, które najchętniej odwiedzam. Kolory, zapachy, ruch, ludzie często zajęci kupowaniem i sprzedawaniem na ogół są ciekawymi modelami i często nie zauważają, że się ich fotografuje.

 

 

 

 

Gdy w hotelu rozmawiałem z właścicielem, pojawił się mój sąsiad – Żyd, obładowany bagażami: Dwoma plecakami i gitarą. Nie odpowiedział na nasze przywitanie, tylko szedł na górę wyraźnie bez humoru. Gdy wróciłem do swojego pokoju poczułem mocny zapach marihuany i usłyszałem suchy kaszel, który go męczył. Najwyraźniej powodowało go każde kolejne „sztachnięcie się”. Po godzinie nie przestawał sie dusić. Wyszedłem. Na rogu przy skrzyżowaniu głównych dróg w centrum znalazłem sympatyczną cukiernię. Pyszna kawa i ciasto o swojskim smaku. Wokół siedziało kilkoro mężczyzn w różnym wieku. Wszyscy obserwowali uliczny ruch. Zauważyłem, że wiele osób ma w okolicach skroni blizny. Zarówno starsi jak i młodsi. Były podobnej wielkości: okrągłe na około 1,5 centymetra. Na ogół jedna, czasem dwie.

 

Spytałem o to najbliżej siedzącego chłopaka. Nie znał angielskiego, ale pomógł inny. Dowiedziałem się, że to w tym rejonie stary zwyczaj, który nakazuje, by dzieciom mającym około roczka wycinać w tym miejscy kawałek skóry. Po co? Taki zwyczaj po prostu. Ktoś inny dopowiedział, że to rzekomo ma polepszyć wzrok dziecku. Zadziwiające. Podobno w innych rejonach Etiopii także dokonuje się na noworodkach tego typu okaleczeń, ale już w innych miejscach, na ogół twarzy, i w innych kształtach. Przypatrywałem sie młodszym dzieciom, ale na ich skroniach nie dostrzegłem blizn. Być może zwyczaj ten odchodził w przeszłość lub został zakazany?

Zastanawiałem się, czy pisał o tym Bruno Bettelheim w „Ranach symbolicznych” Chciałem wrócić do tej książki, by znaleźć więcej odpowiedzi na pytania dotyczące takich okaleczeń, które wciąż obecne są wśród wielu grup etnicznych na różnych kontynentach. Kiedy byłem w Papui najbardziej zaskoczyło mnie, że wciąż tamtejsze kobiety odcinają sobie palce, a raczej ich kawałki kamiennym toporkiem na znak żałoby. Właśnie na bazarach w Wamenie, w centrum zachodniej części wyspy, która należała do Indonezji widziałem wiele starszych kobiet tak okaleczonych.

Postanowiłem położyć się tego wieczora wcześniej, by wstać na autobus odjeżdżający o 5.00 do Addis Abeby.

Komentarze

  1. Fantastyczne ujęcia .Ze zdjęć oraz z opisu wnioskuje, iż nie tylko jesteś za pan brat z psami, ale z całą przyrodą a przede wszystkim z samym sobą. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. zdiecia wspaniale podobaly sie

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobre zdjęcia i tekst.W ubiegłym roku spędziłam trochę czasu w Indiach.Poznawanie egzotyki-dla nas-jest niesamowitym przeżyciem.Pozdrawiam Urszula

    OdpowiedzUsuń
  4. pingwin77@onet.eu25 stycznia 2009 14:04

    zapraszam na mojenasze.blog.onet.pl :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin