Przejdź do głównej zawartości

Mursi: główny cel osiągnięty.

13.12.

 

Czekaliśmy kilkanaście minut z Rosaną i Martinem na kierowcę i przewodnika. O 7.00 dopiero świtało, a na klepisku będącym nie tak dawno pasem startowym samolotów kilkunastu młodych mężczyzn rozpoczynało mecz piłki nożnej. Na niebie wciąż jeszcze świecił księżyc w pełni, wolno blednący. Dokładnie po drugiej stronie pasa, naprzeciw Goh Hotel znajdowały się budynki telekomunikacji z dwiema wysokimi antenami. Jedyne miejsce, skąd można było zamówić rozmowę telefoniczną. 3 minuty – prawie 40 birrów, czyli około 13 złotych.

   

Załadowano samochód i wyruszyliśmy. Jechaliśmy wpierw drogą, którą poprzedniego dnia szedłem z Olą poza miasto, potem skręciliśmy w lewo. Często pięliśmy się wysoko po wybojach, ale na górze wspaniałe widoki zielonej Doliny Omo rekompensowały wszystko.

 

Martin prócz tego, że wciąż wskazywał Rosanie na drzewa, znał się też na zwierzynie i potrafił ją dostrzegać. Kilkakrotnie biegły przed samochodem małe dik diki, które po kilkunastu metrach podskakiwania i pokazywania nam białych plam na tyłkach, w końcu znikały w zaroślach. Nieraz zatrzymywaliśmy się, by popatrzeć pejzaż, rzadkie okazy ptaków lub małp. Było gorąco, ale mieliśmy pozamykane okna. Jedynie nasz przewodnik nie zasunął szyby, przez którą kilkakrotnie wpadły do samochodu muchy przypominające nasze końskie. Powiedział nam, że to tse tse, ale zapewniał, że w tym rejonie o tej porze nie roznoszą chorób takich jak śpiączka. Z ich jednak powodu Mursi co pewien czas migrowali w bezpieczniejsze tereny. Muchy trzebiły im bydło. Z niepokojem patrzeliśmy na roje tych owadów frunących równolegle z samochodem. Kiedy już kilka wpadało do środka, urządzaliśmy polowania. Zgniotłem kilka z nich o szybę statywem w pokrowcu, ale dwa razy poczułem ukąszenia w te miejsca, gdzie nie byłem posmarowany: w stopę przez skarpetę oraz w głowę w okolicach skroni.

Dotarliśmy do pierwszego punktu kontrolnego. Strażnik opuścił linę biegnącą w poprzek drogi i ruszyliśmy dalej. W kolejnym miejscu dosiadł się do nas uzbrojony ochroniarz. W końcu pojawiły się pojedyncze chatki i pierwsi tajemniczy Mursi przy nich. Czułem ekscytację. Gdzieś w podświadomości, wybierając się w podróż to właśnie ten lud o niezwykłym wyglądzie najbardziej mnie interesował i głównie dla Mursich podjąłem drogę na południe Etiopii. Po 2,5 godzinach drogi dotarliśmy na miejsce. Kierowca zatrzymał się w cieniu drzewa. Zobaczyłem kilka kopulastych chatek i zbliżającą się w naszą stronę sporą grupę ludzi w niezwykłych strojach. Wiele kobiet w dolnej wardze miało wielkie lub średnie krążki z gliny. Dhebinva. Największe około 20 cm średnicy. Niezwykła ozdoba. Małym dziewczynkom nacina się dolną wargę i z biegiem lat wkłada w nacięcie coraz większe krążki. Warga naciąga się i otacza krążek, mający na swym obwodzie rowek. Słyszałem kilka teorii związanych z tym zwyczajem i jak się zdaje antropolodzy sami nie są zgodni co do znaczenia tej tradycji. Robiono to po to, by oszpecone kobiety ochronić przed handlarzami niewolników – twierdzą jedni. Inni uważają, że wielkość krążka oznacza status danej kobiety. Są też teorie, że ma to znaczenie religijne: krążek skutecznie uniemożliwia dostanie się do wnętrza kobiety złych duchów. Niezależnie od tego, jaki jest rodowód oraz znaczenie tego „ozdabiania” twarzy, wygląda to niesamowicie i z pewnością utrudnia normalną egzystencję. Ja zastanawiałem się, czy i jak tutejsi mężczyźni całują swoje kobiety… A może taka zwisająca jak dętka roweru warga pozwala na jakieś perwersje??? Chyba nie odważyłbym się sprawdzić…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Oprócz krążków w wardze lub uszach, wiele kobiet posiadało niezwykłe ozdoby na głowach. Kły guźców, metalowe obręcze, jakieś sznury, kolorowe plamy na twarzach itd. Ubrane były na ogół w skóry zwierząt, nieraz pięknie malowane w pasy i linie. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że wszystko to jest rodzajem maskarady, afrykańskiej cepeliady dla turystów. Tłumek ludzi, jaki nas otoczył od razu stał się bardzo nachalny. Kobiety ciągnęły za rękawy, próbując zwracać na siebie uwagę, by to im zrobić zdjęcie. Oczywiście za pieniądze. Być może ludzie ci w pewnym momencie stwierdzili, że bardziej opłaca się im pozować do zdjęć niż zajmować tradycyjną, ciężką pracą oraz hodowlą zwierząt. Może obecność turystów, pieniądze, jakie dostawała społeczność za każdy samochód wjeżdżający na ich tereny oraz indywidualnie za każde zdjęcie, była znacznym poprawieniem budżetu dla tych ludzi, którzy jeszcze nie do końca zrezygnowali z tradycyjnego życia.

Ludzie mnie otaczający byli natrętni, co szybko stało się męczące. Rosana i Martin również próbowali wyjść z kręgu ludzi, jacy ich szczelnie okrążyli. Nie było to łatwe. Wybierałem co ciekawsze kobiety i dzieci, ustawiałem je, a w tym czasie reszta cierpliwie czekała do momentu, kiedy strzeliła migawka. Potem znów mnie otaczano, szarpiąc i wskazując na siebie lub oferując na sprzedaż gliniane krążki. Wyjmowano je z koszy i podtykano mi pod nos. Wiele było pękniętych lub ukruszonych. Duże dhebinva kosztowało 10 birrów, mniejsze 5. Natrętni byli też mniej licznie tej grupie mężczyźni. Smukli i wysocy, ich twarze nie zdradzały żadnych uczuć. Niektórzy z nich również byli uzbrojeni w strzelby. Najdziwniejsze były jednak kobiety z kałasznikowami.

Zrozumiałem, dlaczego poprzedniego dnia przewodnik mówił, że u Mursich będziemy najwyżej godzinę. Po kilkunastu minutach miałem już dość. Smutne było to, że nie dało się z tymi ludźmi normalnie porozmawiać, choćby przez przewodnika lub uzbrojonego skauta. A ja z chęcią dowiedziałbym się na przykład czyjegoś imienia, ile ma lat, ile dzieci, jak mu się żyje itd. Wszystko traktowane było instrumentalnie. Z pewnością winę za ten stan rzeczy ponoszą sami turyści wpadający tu na „ fotograficzne łowy”. Słyszałem jednak o pewnym Polaku, który żyje wśród Mursich. Zbudował sobie z ich pomocą chatę i dzieli ich los, pracując oraz uczestnicząc w codziennym życiu.

Postanowiliśmy wracać. Poczułem ulgę, kiedy w końcu zamknąłem drzwi jeepa, oddzielając się od tych ludzi, stojących przy aucie, próbujących jeszcze coś sprzedać lub namówić na zdjęcie. Właściwie nie powinienem się dziwić temu stanowi rzeczy. Jasne było, że turyści przybywają tu do nich, żeby zrobić zdjęcia.

Kiedy wracaliśmy, spytałem przewodnika, jak nazywa się to miejsce. Skonsultował się z ochroniarzem. To było Bale, oddalone około 52 kilometry od Jinka.

Pozostawiając gdzieś po drodze skauta, podjechaliśmy pod budynek Mago National Park. Przed nim kości słonia oraz kilka poroży jeleni.

 

Miejsce było opustoszałe, aż wreszcie pojawił się niewyspany strażnik. Przyszło do płacenia. Wycieczka do Parku Narodowego kosztowała każdego z nas 380 birrów. Około 130 złotych. Warto było? Pomyślałem, że z czasem stwierdzę, że tak, ale wtedy byłem zawiedziony rodzajem kontaktu z ludem Mursi.

Przewodnik rozkładał kanapki z tuńczykiem w cieniu, kiedy kierowca zauważył, że z jakiegoś przeciekającego kanistra olej zalał plecaki Hiszpanów. Było mi ich żal widząc, jak wycierają papierowymi chusteczkami każdą swoją rzecz, także sprzęt elektroniczny. Wracaliśmy w ciszy do miasta.

Jinka była tego dnia bardzo kolorowa z uwagi na odbywający się targ. Najwięcej działo się na dużym placu oraz w jego najbliższej okolicy.

 

Umówiłem się z Hiszpanami oraz przewodnikiem na wieczór i ruszyłem na bazar. Sprzedawano najczęściej warzywa oraz różnego rodzaju ziarna. Długo krążyłem wśród ludzi.

 

 

 

 

 

 

Zauważyłem też kilka łysych kobiet Mursi. Ich dolne wargi zwisały poskręcane. Nieraz podchodziły wskazując na siebie, by zrobić im za kilka birrów zdjęcie, ale nie miałem ochoty. Bazar powoli pustoszał a kilkoro biednych dzieciaków z torebkami foliowymi i brezentowymi workami wydłubywało z ziemi ziarna kukurydzy. Najwyraźniej miały układ z kozami, które nie przypilnowane skubały worki, powodując dziury.

 

 

Na peryferiach oczywiście odbywały się libacje. Zdawało mi się, że w powietrzu unosi się zapach tedżu. Kilku mężczyzn zataczało się na nierównej drodze, w paru miejscach pijani leżeli w rowach.

 

Znalazł mnie chłopiec, którego poznałem pierwszego dnia przyjazdu tutaj. Wiedział, że chcę kupić borkotto i obiecał, że coś załatwi. Istotnie, kiedy późnym popołudniem wróciłem do hotelu po kilkugodzinnym penetrowaniu bazarowych uliczek, czekał na mnie z dwoma krzesełkami. Wybrałem jedno i wytargowałem cenę na 40 birrów.

Ola także spędziła cały dzień fotografując bazar. Zjedliśmy fasting food i po 20.00 spotkaliśmy się z Hiszpanami w restauracji Goh Hotel. Kolejnego dnia miałem zostać sam w Jinka. Ola wcześnie rano wybierała się do Konso, by stamtąd próbować dostać się do granicy z Kenią, Rosana i Martin wracali do Addis Abeby.

Komentarze

  1. ~ósmy cud świata19 stycznia 2009 05:10

    Patrzę na zdjęcie: czarnoskóra kobieta z karabinem w ręku. Stoi wyprostowana, dumna. Potężna "ozdoba" przysłania jej twarz, utrudnia życie, szpeci... Równocześnie - z biegiem lat - umacnia jej plemienny status. Duża "ozdoba", dużo zdjęć, dużo pieniędzy ... Pieniędzy potrzebnych na broń.

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawdę napisałaś, brutalną prawdę o Afryce. Bardzo często pieniądze potrzebne są nie na jedzenie, nie na codzienne życie, ale na zakup broni. Nigdzie na świecie nie zetknąłem się z klanowością tak wielką, jak ta afrykańska. Wyssaną z mlekiem matki, irracjonalną, niezrozumiałą dla nas, białych ludzi. Napastliwość ludzi Mursi wobec turystów m.in. z tego się bierze. Ich wrogość wobec sąsiednich plemion, z tego wynika - oczywiście uogólniając. Sam tego doświadczyłem, kilka lat temu. Również po dwóch godzinach musiałem "uciekać" poza teren wioski. Poza tym - przyznajmy sami - niełatwo normalnie żyć, będąc stale, pod obstrzałem fleszy? Czytam kolejne afrykańskie posty Autora (roczną podróż jeszcze mam w plecy :) Wracaj do zdrowia! Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Taki biedny kraj ta Etiopia a kase na bron potrzebuja? To jest straszne :((((

    OdpowiedzUsuń
  4. "...Są ludzie których nigdy nie przestajemy kochać i są miejsca których nie jesteśmy wstanie zapomnieć..."

    OdpowiedzUsuń
  5. moim marzeniem jest ...zwiedzić Afrykę i Ziemię Świętą, może kiedyś:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin

W stronę Etiopii

Już przesądzone. Wyruszam 2 grudnia do miejsca, którego z powodu braku czasu nie dotarłem w rocznej podróży dookoła świata, jaką ukończyłem w czerwcu tego roku. Ten blog jest więc rodzajem aneksu do tamtego Roku Wędrującego Życia. Przez cały czas wędrówki prowadziłem blog ( http://brzoska.blog.onet.pl ), na który do momentu powrotu było ponad 150 000 wejść. Często to właśnie oraz komentarze dodawały mi sił, by iść dalej, mimo różnych przeciwności losu i chwilowych kryzysów. O ile Azję znam nieźle, szczególnie Indie, które odwiedzałem siedem razy w ciągu ponad 11 lat, w Afryce byłem raz, podróżując latem 2006 roku przez Maroko, Saharę Zachodnią do Mauretanii. Tam utknąłem na skraju pustyni w oazie Teizent oddalonej kilkadziesiąt kilometrów od najbliższego miasta - Atar. Spędziłem 8 dni z nomadami, co było niezwykłym, wspaniałym przeżyciem. Uczestniczyłem w ich codziennym życiu, stopniowo zyskując ich zaufanie i przyjaźń. Teraz czeka mnie przygoda w innej części Czarnego Lądu. Etiopia j

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery