Przejdź do głównej zawartości

Okolice Jinki

12.12

 

Kiedy w końcu usnąłem, o 4.00 w nocy dał się słyszeć zawodzący głos kapłana, z pewnością z kościoła ortodoksyjnego. Było to coś pomiędzy recytacją a śpiewem, niemniej bardzo męczące. Tysiąckrotnie wolałbym słuchać muezina wzywającego do modłów z wieży minaretu niż tego fałszującego koziego głosu. Trwało to bez przerwy do 8.00 rano!

Po śniadaniu postanowiliśmy z Olą pójść poza miasto. Oczywiście dołączył do nas „przewodnik”, jakich wszędzie w Etiopii wielu czyha na samodzielnych turystów. Wskazywał nam drogę poza miasto, ale i tak chcieliśmy iść w tamtą stronę. Kiedy jednak doszliśmy do końca zabudowań, miejsca, gdzie droga schodziła ostro w dół, przestrzegał nas, byśmy dalej nie szli, bo tam bardzo niebezpiecznie. Nie potrafił jednak sprecyzować, co nam tam groziło. Mówił o złych ludziach. Postanowiliśmy jednak pójść dalej, dojść co najmniej do rzeki, jeszcze ze 2 kilometry.

Znaleźliśmy się w zielonym, wiejskim pejzażu. Obejścia i chatki były zadbane, często murowane gliną. Czasem zdobione też malunkami. Pomyślałem, że ludziom musi tu żyć się dostatnio, skoro mają czas na zajmowanie się i dekorowanie własnych domów. Zaskoczyła mnie też wielość domków na planie kwadratu; wcześniej na wiejskich terenach Etiopii zauważałem tylko domy na planie koła.

 

Nieraz dochodziły nas pozdrowienia zza jakichś zagród; dzieciaki oczywiście „dźgały” nas swoim „you! you!”. Dobiegła do nas dziewczyna w wieku około 13 – 15 lat, nadzwyczaj przyjazna, po obejrzeniu jasnych włosów Oli, chwilę później już trzymała ją mocno za rękę. Po pewnym czasie zaczęła robić się nieco uciążliwa; drażniła swoją gruboskórnością. Nie wyglądało na to, że zrezygnuje z towarzyszenia nam w drodze. Prócz niej eskortowało nas jeszcze przez pewien czas kilkoro dzieci.

Doszliśmy do rzeki, gdzie w jednym miejscu kobiety robiły pranie, nieco wyżej myło się dwóch chłopców. W końcu stanęliśmy przed metalowym mostem. Dziewczynka niemal panicznym głosem przestrzegała nas przed pójściem dalej. Pomyślałem, że zarówno ona jak i chłopak w mieście raczej nie opuszczają swoich terenów. Być może rodzice zabraniali dzieciom chodzić do obcych, a może mieszkały tam jakieś inne grupy etniczne skłócone ze sobą wzajemnie. Spytaliśmy o dalszą drogę kilku chłopców w pobliskim sklepiku. Wracali z lasu, trzymając ostre maczety. Zapewniali, że nic nam nie grozi. Przeszliśmy most i ruszyliśmy dalej. Dziewczynka także. Wcześniej dałem jej plastikowe, okrągłe klipsy, których biel mocno kontrastowała z jej czarną skórą. Co chwila dotykała swoich uszu jakby sprawdzając, czy ich nie zgubiła.

Wszędzie duże bogactwo zieleni. Mangowce, bananowce, drzewa papai, awokado. Przystanęliśmy przed chatą, w cieniu której pracowała młoda kobieta.

 

 

Zgodziła się na zrobienie zdjęcia i chwilę później wokół zebrała się już spora grupka sąsiadek oraz dzieci. Słońce mocno grzało. Wyjąłem krem do opalania i kiedy wcierałem go w spieczone ramiona oraz łydki, podeszło kilka zaciekawionych kobiet, dotykając białej mazi. Potem nadstawiły dłonie, bym się z nimi podzielił. Wyciskałem z tuby na kolejne ciemne dłonie. Odchodziły, wąchając krem i dając innym do wąchania, w końcu wcierały go sobie w skórę rąk.

Kiedy szliśmy dalej, zrównał się z nami młody mężczyzna prowadzący kilka krów. Znał angielski i spytał, czy idziemy do szkoły. Tu jest szkoła? Ok., odwiedźmy ją! Dziewczynka z białymi klipsami nalegała, byśmy z nią wracali do jej wioski. Nie mieliśmy zamiaru, ona była jednak zbyt ciekawska, by nas tak zostawić.

Przy wejściu na szkolny plac blaszana plansza a na niej wymalowany portret etiopskiego bohatera, który udowadniał, że uporem i pracą można wyjść z biedy i daleko zajść, a właściwie – dobiec: Haile Gebreselassie.

 

Trzy parterowe budynki szkolne, na których namalowano niezdarnie przekrój ucha, narządy rodne kobiety, w innym miejscy mapa Afryki. Tablice naukowe. W środku placu, pod dwoma drzewami mango dającymi cień, ogrodzony teren z ławeczkami, gdzie siedziało kilku nauczycieli w białych kitlach. Przyjęto nas gościnnie, poczęstowano herbatą, kiedy dzieci wybiegły na przerwę i z krzykiem, szczelnie nas okrążyły. Niektóre być może nigdy nie widziały wcześniej białego człowieka.

 

 

Rozmawialiśmy chwilę z nauczycielami, zrobiliśmy trochę zdjęć rozwrzeszczanym dzieciakom, które próbowała uspokoić jedna z nauczycielek za pomocą rózgi. Niewiele pomagało. Kiedy w końcu po kilku uderzeniach w metalową felgę oznajmiającą koniec przerwy, zagoniono je do klas, zaprowadzono nas do dyrektora szkoły. Niski mężczyzna o inteligentnej twarzy. Wskazał z dumą na komputer, przy którym siedziała młoda dziewczyna, ale wydawało się, że nie bardzo wie, co ma robić, wpatrując się w tapetę na ekranie, przedstawiającą jesienny pejzaż. Był to prezent z USA, jak oznajmił nam dyrektor. Zaproponowaliśmy, że zrobimy kilka zdjęć dzieci w klasach i prześlemy je na płycie CD. Napisano nam adres szkoły i odwiedziliśmy kilka ciemnych pomieszczeń, w których siedzieli uczniowie. Jedyne światło dostawało się do środka poprzez okna; lamp na sufitach nie było.

 

Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Dziewczynka nam towarzysząca w końcu dała za wygraną; musiała wracać. Ruszyliśmy w stronę kościoła stojącego na wzgórzu, ale skręciliśmy w inną ścieżkę. Wspaniałe pejzaże: wzgórza, drzewa, pola, wszystko zielone i zdrowe. Doszliśmy do wijącej się rzeki, nad którą znajdowały się wielkie głazy. Trudno było przejść na drugą stronę, w końcu się udało.

 

 

Trochę pobłądziliśmy, nim znaleźliśmy po drugiej stronie ścieżkę. Przez ugory, pola kukurydzy, mijając kilku wieśniaków na polu, w końcu doszliśmy do drogi, która miała prowadzić na powrót do Jinka. W małej restauracyjce zatrzymaliśmy się na colę. Kobieta w ciąży z dwójką dzieci, początkowo wydawała się nieufna, ale kiedy obdarowałem dzieciaki prezentami: wisiorkiem oraz okularami przeciwsłonecznymi, rozpromieniła się.

 

 

Długi, bardzo przyjemny spacer. Przed zmrokiem wróciliśmy do miasta. Poznaliśmy parę z Hiszpanii: Rosanę i Martina. Byli ekologami, zajmującymi się drzewami. Pracowali na północy Etiopii przy jakimś projekcie zalesiania. Okazało się, że nazajutrz wybierali się do Parku Narodowego Mago, by odwiedzić lud Mursi. Zaproponowali, że możemy się z nimi zabrać. Podróżowali jeepem z kierowcą oraz przewodnikiem, których wynajęli w Addis Abebie. Oczywiście, trzeba było to jeszcze ustalić z resztą ekipy, głównie z przewodnikiem. Umówiliśmy się na wieczór w restauracji hotelu Goh, leżącego obok naszego. Zdążyliśmy do tego czasu kupić wodę i bułki oraz zjeść obiad.

 

Przewodnik Hiszpanów znający dobrze angielski zaproponował po 100 birrów ode mnie i Oli za udział w wyprawie, plus udział w opłatach wjazdu do Parku, na teren Mursich i opłacenie ochroniarza. W sumie miało to kosztować około 350 birrów od osoby. Mnie to odpowiadało, po to dotarłem do Jinka, by zobaczyć tych tajemniczych ludzi. Olę czekała jeszcze długa droga i musiała liczyć się z pieniędzmi, dlatego postanowiła zostać i odwiedzić targ. Wypiliśmy jeszcze po piwie i umówiliśmy się nazajutrz rano przy parkingu na terenie Goh Hotel.

Komentarze

  1. ~ósmy cud świata20 stycznia 2009 01:00

    Wielki Haile. Bohater Etiopii. W zasadzie trzech Wielkich: wspomniany biegacz, cesarz-dyktator i reżyser Haile Gerima, ze swoim niezwykłym filmem "Sankofa". Tytułowe słowo - wspaniały symbol, ponadczasowa mądrość Czarnego Ludu.Sam film polecam - podczas oglądania "biała skóra" chwilami parzy ...A jak się ma Nasz Chory? Już lepiej? Z serca pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Naprawde fajne zdjecia. Zaraz lepiej sie czyta kiedy zdjecia sa w tekscie Przynajmniej mi :) Brawo dla autora zdjec. Sa takie dobre, czytelne ze tekstu nie trzeba :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Widziałam "Tezę" H.Gerimy. Do teraz jestem pod wrażeniem. Pozdrawiam czytelników i piszącego - fajny blog :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery