Przejdź do głównej zawartości

Początek relacji z miesięcznym opóźnieniem

Witam serdecznie wszystkich w Nowym Roku!

W październiku utworzyłem swój drugi blog podróżniczy, tym razem poświęcony Etiopii. Podróż do tego kraju planowałem w pewnym momencie, objeżdżając kulę ziemską (patrz: Rok Wędrującego Życia - http://brzoska.blog.onet.pl ). Wówczas jednak zabrakło mi czasu na Afrykę i kiedy dowiedziałem się, że w grudniu poznańska ASP zawiesza zajęcia w związku z Konferencją Klimatyczną, postanowiłem wykorzystać kilkanaście dni i odwiedzić Etiopię.

Wyleciałem 2 grudnia o świcie z Berlina, przez Amsterdam, z międzylądowaniem w Khartoumie, późnym wieczorem lądując w Addis Abebie.

Nazajutrz próbowałem umieścic pierwszy tekst na blogu i okazało się, że akurat trafiłem na bardzo wolne łącza internetowe. Odwiedziłem kilka kafejek, z podobnym skutkiem. Na otwarcie się strony internetowej czekałem kilkadziesiąt minut. Raz nawet udało mi się w końcu zacząć  pisać post, ale... zgasło światło w mieście! Poddałem się i zamiast marnować czas, postanowiłem jak zwykle prowadzić dziennik i na jego podstawie po powrocie, równo z miesięcznym opóźnieniem opisywać swoje przygody w tym kraju.

Właściwą relację rozpocznę więc za kilka dni, umieszczając też na bieżąco fotografie. Na razie prezentuję Wam mapę z trasą. To ta zielona linia biegnąca od stolicy na południe, do Doliny Omo. Grupy etniczne, plemiona tam żyjące były głównym celem mojej podróży.

  

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery