Przejdź do głównej zawartości

Postój w Arbore

7.12.

 

Przed 5.00 rano przy bramie terminala autobusowego w Arba Minch czekał tłum ludzi. Brama była jeszcze zamknięta, ale mój autobus stał przed nią. Niemal w komplecie, jakby czekano tylko na mnie! Wdrapałem się na jego dach i przywiązałem swój plecak do koła zapasowego oraz prętów bagażnika. Kiedy pojaśniało, mogłem lepiej zobaczyć swoich współpasażerów. Na przeciwległym siedzeniu siedziała młoda, ładna Muzułmanka, której towarzyszył brodacz, zapewne mąż lub brat.

 

Do Konso droga była na różna: czasem lepsza, ale na ogół zła. Tam postój na posiłek, zatankowanie benzyny i ruszyliśmy dalej. Autobus jechał do Jinka, ja wysiadłem w Weyto, by jakoś dostać się drogą, którą nie jeździły już autobusy do Turmi, by zdążyć na poniedziałkowy bazar. Mogłem się tam spodziewać przedstawicieli okolicznych plemion, głównie Hamer. Ci na wpół nomadzi, których liczebność szacuje się na około 50 tysięcy, uprawiają warzywa, proso, tytoń, jedwab, a najważniejszy w ich diecie jest miód dzikich pszczół. Hodują krowy i kozy. Chciałem zobaczyć kobiety Hamer, które smarują sobie włosy czerwoną glinką i noszą na sobie skóry zwierząt, ozdabiając torsy muszelkami. Taki obraz utkwił mi w pamięci, przeczesując przed wyjazdem Internet.

Autobus z pasażerami odjechał a ja w końcu zostałem zdany na własne siły.

 

Podszedł do mnie mężczyzna, który żując patyk i obserwując mój plecak spytał, czy wybieram się do Turmi. Zaproponował, że podwiezie mnie tam za 500 birrów. Zwariował! Podziękowałem. Nie nalegał. Spytałem o kierunek kogoś w pobliskiej restauracji i mijając kilka chat w osadzie wyszedłem na szeroką, piaszczystą drogę ciągnącą się prosto ze dwa, trzy kilometry, która w oddali skręcała w lewo i tam widać było dające błogi cień drzewa o szerokich konarach. Szli nią ludzie. Ruszyłem i ja. Postanowiłem trochę się zmęczyć i dojść do drzew w silnym upale. Plecak ważył jakieś 16 kg i spokojnie, w towarzystwie kilku wyrostków dotarłem do pierwszych drzew. Obróciłem bejsbolówkę tak, by jej szeroki daszek chronił mi twarz. Ludzie z przodu widząc mnie objuczonego, zwalniali, by zrównać się ze mną oraz powiększającym się orszakiem i spytać, co to takiego.

Kilka ocienionych drzewami miejsc było okupowanych przez wędrujące kobiety. Znalazłem dla siebie miejsce i zrzuciłem plecak. Ludzie podeszli i obserwowali mnie jak jakieś niezwykłe zjawisko. Każdy mój gest: wyjęcie wody z plecaka, odkręcenie, picie, schowanie, obejrzenie kory drzewa, uzupełnienie notatek. Wyglądało na to, że tą drogą nieczęsto coś jeździ. Kilku młodych mężczyzn przywitało się ze mną charakterystycznie: podając dłoń i pochylając się, by wzajemnie zderzyć lekko prawe barki. Tak też witali się ludzie w Addis i Arba Minch. Spytali na migi dokąd idę. Wskazałem na drogę i powiedziałem: „Turmi”. Pokiwali głowami z uznaniem, chwilę jeszcze postali i odeszli. Odeszły też kobiety, ale jedna, najstarsza, z odległości kilkunastu metrów z uśmiechem pytlowała do mnie przez 2 minuty. Kiwałem głową ze zrozumieniem, w końcu pomachaliśmy do siebie i odeszła.

Udało się. Zatrzymała się ciężarówka jadąca w okolice Arbore, leżącego 1/3 drogi z Weyto do Turmi. Jechałem na pace, z trzema mężczyznami żującymi „czat”. To zielone liście obrywane z łodygi, jak mi mówiono, wpływające na lepszą pamięć. Ale w większej ilości był to narkotyk podobny chyba do peruwiańskich liści koki. Poczęstowali mnie. W smaku nic nadzwyczajnego. Z jednym z mężczyzn wdałem się w rozmowę. A właściwie jemu mogło tak się wydawać. Facet mruczał coś, czego nie słyszałem z powodu głośnego silnika rzężącego na fatalnej, piaszczystej drodze, na której rzucało na boki. Ograniczałem się do przytakiwania i uśmiechania się. Wystarczało mu to w zupełności. Na szczęście paka ciężarówki była w dużej części zasłonięta i siedzieliśmy w cieniu, bo słońce grzało niemiłosiernie. Dotarliśmy pod mały plac budowy na pustkowiu, gdzie budowano szkołę. No tak. Prócz worków cementu na ciężarówce widziałem opakowania drukarki i komputera. Zapłaciłem kierowcy żądane 20 birrów i wróciłem na drogę.

Nie wyglądało optymistycznie. Wokół jak okiem sięgnąć same pola, nieużytki i niskie krzewy. I w takim miejscu budowano szkołę? Dalej zauważyłem małe drewniane szałasy pasterskie, dające trochę cienia, ale były zbyt daleko.

 

W towarzystwie kóz schroniłem się w cieniu rachitycznej akacji przy drodze. Pozostało mi 1,5 litra wody. Czy wystarczy? Ponad godzina czekania i gdzieś z boku nadjechał jeep, którym dojechałem kolejne 20 kilometrów do Arbore. Co za ulga! Niewielki punkt kontrolny policji przy drodze, obok prowizoryczna restauracja a dalej wioska.

 

 

Zostawiłem plecak w restauracyjce i poszedłem się rozejrzeć. Dzieciaki rżnęły w piłkarzyki, dalej chaty i ludzie proszący się o zdjęcia. Oczywiście nie za darmo: „łan foto tu birr” – dobitnie unosiły odpowiednią ilość palców. Stargowałem łatwo na jednego i zrobiłem kilka portretów. A to byli już ci ludzie, dla których podjąłem trud tej podróży. Autentyczni przedstawiciele plemion Arbore i Hamer, często we wspaniałych strojach i ozdobach.

 

 

 

 

 

 

Ludzie sympatyczni i przyjaźni. Kilku młodych mężczyzn znało bardzo dobrze angielski. Jeden był nauczycielem, inni jeszcze studiowali. Siedzieliśmy na betonowym murku, będącym bazą dla masztu, na którym powiewała potargana flaga, kiedy przetoczyła się kompletnie pijana kobieta plemienia Hamer, prowadzona przez swojego mężczyznę. Ten też nie był w najlepszej formie i w końcu ją porzucił w cieniu drzewa. Czas płynął, wypiłem kolejną kawę i nie nadjechał z żadnej strony żaden pojazd. Kręciłem się po okolicy, to znów wracałem, ale nie przejmowałem się tym uwięzieniem. Miałem tu sklepik, gdzie była woda, miałem restaurację, gościnnych ludzi i mnóstwo miejsca na rozbicie namiotu.

Z Polski wiozłem ze sobą trochę prezentów. Prócz plastikowych i metalowych ozdób, którymi chciałem przekupić miejscową ludność do zdjęć, wiozłem pluszowego misia. Wręczyłem go małemu synkowi kobiety pracującej w restauracji. Dziecko na widok zabawki wrzeszczało, jakby obdzierano je ze skóry ku uciesze wszystkich wokół. Jeden z mężczyzn przywiązał misia do ręki nieszczęsnego dziecka, to biegało i trzepało ręką, chcąc zrzucić intruza. Mężczyźni płakali ze śmiechu, matka w końcu wzięła małego nieszczęśnika na ręce i uwolniła go od potwora. Po godzinie już jednak widziałem malca oswojonego z zabawką.

Punkt 18.00 policjant zagwizdał w metalowy gwizdek, uroczyście wszedł na betonowy podest i zaczął opuszczać flagę. Okoliczni ludzie stanęli na baczność. Robiło się ciemno i nic nie jechało. Nauczyciel zaprosił mnie do chaty na posiłek. Poszliśmy tam wraz z jednym z policjantów, który akurat nie pełnił służby. Dobra injera z brązową mazią, ale ze zbyt dużą ilością pisaku, trzeszczącego mi w zębach. Po posiłku zaproponowałem alkohol. Policjant zaprowadził nas na małe podwórze, pachnące tedżem. Zapłaciłem śmiesznie mało za dwie butelki tego złocistego miodowego płynu, który wypłukał piasek z moich trzewi i jeszcze bardziej polepszył mi humor.

Nauczyciel powiedział, że mogę przespać się w jego chacie, lecz wolałem być blisko drogi bo jak mi powiedziano, około 2.00 w nocy można było spodziewać się ciężarówki jadącej do Turmi. Policjanci zapewnili, że zatrzymają pojazd i będę mógł się zabrać. Składanie namiotu zajęłoby sporo czasu, więc zaproponowali, bym przespał się na ich punkcie kontrolnym. Była to rozłożysta akacja, otoczona płotkiem z patyków, wewnątrz której znajdowała się ławka oraz dwa „łóżka”: wyczyszczone z patyków i kamieni miejsca, nad którymi znajdowała się związana moskitiera. Jeden z mundurowych przyniósł kawałek ceraty. To miało być moje posłanie. Rozwinął ją i odwiązał moskitierę, którą podwinął pod kłody drzewa z dwóch stron. Dodatkowo nadmuchałem sobie jednak materac i wyjąłem śpiwór. Wrzuciłem do „pomieszczenia” swoje bagaże i wgramoliłem się do środka. Księżyc mocno świecił a od strony wioski dochodziły mnie głośne rozmowy ludzi. Udało mi się zdrzemnąć, kiedy jakiś dzieciak przebiegł blisko mnie z wrzaskiem, jakby zobaczył ducha. Jego krzyk słyszałem jeszcze długo, gdy biegł w głąb wioski.

Komentarze

  1. heheh :) Masz dar pisania chłopie. Pozdrowienia ;))

    OdpowiedzUsuń
  2. powiem Ci ,że świetny artykulik - jestem pod wrazeniem i zaraz przeczytam następny:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetne, żałuję że się już skończyło, czekam na następny

    OdpowiedzUsuń
  4. Naprawdę masz dar do pisania. Ale do pakowania również :) Jeśli dobrze zrozumiałem to w 16 kg zmieściłeś plecak, namiot, śpiwór, materac, ciuchy prezenty oraz inny szpej - jak dla mnie rewelacja

    OdpowiedzUsuń
  5. super, czekam na kolejne wiesci z etipoi!!! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Zapraszam do obejrzenia filmiku: http://pl.youtube.com/watch?v=SqtbZBmuqyk Pamiętajcie!!! Oglądnijcie do końca!!!!

    OdpowiedzUsuń
  7. ~ósmy cud świata12 stycznia 2009 03:32

    Niezwykła kraina światła i cienia. Móc doświadczać cienia - znaczy żyć.

    OdpowiedzUsuń
  8. ~Sandra_b@onet.eu12 stycznia 2009 10:47

    http://on-objective.blog.onet.pl/ zapraszam do sibie jest new notka z zdjeciami czekam na ciekawe komentarze;]widze ze też lunbisz ciekawe zdjęcia;] chiala bym jechac do Etiopi..ale to nei realne..:(

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery