Przejdź do głównej zawartości

Targ w Key Afar

11.12

 

 

Rano udało nam się kupić tradycyjne chleby z gruboziarnistej, chyba kukurydzianej mąki. Warto było się natrudzić, chodząc z dziecięcą ciekawską eskortą niemal od chaty do chaty i pytając o krążki średnicy około 20 cm, grubości 1,5 cm. Były smaczniejsze i o wiele bardziej pożywne niż suche bułki z białej mąki, jakie oferowało kilka kiosków. Znaleźliśmy chatę, gdzie kobieta akurat kładła kolejne krążki ciasta na gorącą, płaską patelnię.

 

Z kosza zakrytego płótnem wyjęła nam kilka sztuk. Zjedliśmy w hotelu śniadanie: świeżutkie chleby z lekko przypaloną skórką i konserwę. Po 10.00 zaczęli schodzić i zjeżdżać się okoliczni ludzie na targ. Na placu przy Nassa Pension zajechały też 2 jeepy z turystami „polującymi” swoimi aparatami i kamerami na dobre ujęcia. Rozpoznałem osoby, które widziałem w Turmi.

Główny plac targowy znajdował się nieopodal naszego hotelu. Wokłó kilka bud. Stało tam też kilka prowizorycznych szałasów z patyków i żerdzi. Można było wewnątrz usiąść i za birra napić się herbaty o wspaniałym, cynamonowym smaku. Na drewnianych taczkach przywożono dużo worków z ziarnami kukurydzy.

     

Robiło się kolorowo od materiałów i odzieży rozwieszanej wzdłuż placu. Tego na taką skalę na innych bazarach nie widziałem. Podobnie jak chińskiej tandety, wśród której dostrzegłem wisiorek z podobizną Osamy Bin Ladena w pozie przemawiającej do kogoś za kadrem, z wzniesionym do góry palcem. Już w Pakistanie widywałem jego wizerunki na długopisach i breloczkach; najwidoczniej stał się już ikoną w świecie muzułmańskim.

W końcu pojawili się przedstawiciele okolicznych grup etnicznych w swoich tradycyjnych strojach i ozdobach: ludzie Banna, Tsemai i Ari.                  

 

   

Przy tykwach pełnych miodu fruwały roje pszczół, ale nikt nie zwracał na nie uwagi, kiedy przelewano złocisty płyn do worków i innych naczyń. Spacerowaliśmy z Olą, szukając dobrych ujęć, ale nie było łatwo, bo od razu byliśmy zauważani. Ludzie na ogół siedzieli w grupach chroniąc się w cieniu przed słońcem. Czasem podchodzili do nas chłopcy oferując niewielkie ozdoby na ręce.

– To, Banna – wskazywali na te, gdzie prócz brązowych ziaren dominowały niebieskie i czarne paciorki, nawleczone na żyłki. Czerwono – żółte miały charakteryzować ludzi Tsemay. Widząc nasze niewielkie zainteresowanie, opuszczali ceny nawet z 20 do 5 birrów.

W kilku miejscach, jakby czekając na sesję zdjęciową, stało opartych o siebie kilku nadzwyczaj wystrojonych młodzieńców. Ciała pełne ozdób, na głowach długie piórka, w dłoniach stołeczki borkotto i długie pasterskie kije; byli czujni na każdy skierowany w swoją stronę obiektyw. Turystów było bardzo niewielu, więc łatwo mogli pilnować otoczenia.

 

Powiedziano nam, że w innej części miasteczka odbywa się targ zwierząt. Istotnie, idąc w stronę posterunku policji minęliśmy grupki głównie młodych mężczyzn ze stadkami kóz, dalej zaś na innym placu handlowano już dużymi krowami i bykami. Tam nikt nie zwracał na nas uwagi. Wszyscy zajęci byli bydłem. Staliśmy w cieniu obserwując, jak próbuje się „kojarzyć” co dorodniejsze byczki z jałówkami.     

Czasem niektóre zwierzęta próbowały ze sobą walczyć, wtedy mężczyźni rozganiali je kijami. Odczuwało się ogólne napięcie. Kilkakrotnie jeszcze obchodziliśmy oba place targowe, aż po 15.00 wszystko zaczęło pustoszeć. Znów, z niektórych chat dobiegały wesołe okrzyki i śpiewy: oblewano tedżem zawarte transakcje.

Jeszcze przed 10.00 nasze plecaki z pokoi przenieśliśmy do domu właścicielki, by tego samego dnia jechać do Jinka. Zjedliśmy w Nassa fasting food i z całym dobytkiem doszliśmy do drogi, gdzie stał autobus. Jakiś podchmielony cwaniak oferował nam kurs za 100 birrów od osoby. Ignorowaliśmy go. W końcu pojawił się kierowca. Przejazd do Jinka dla turystów okazał się tylko o 2 birry droższy niż dla miejscowych; kosztował 14. Z niepokojem obserwowaliśmy, jak z trudem ładowano do tylnego bagażnika wielki, miękki wór przy którym fruwały dziesiątki pszczół. Sam pojazd także załadowany był zakupami. Nasze plecaki wrzuciłem na dach i przywiązałem. Mieliśmy miejsce w tyle niedużego, przeładowanego autobusu. Kiedy ruszyliśmy, udało nam się przegonić przez uchylone okno kilka zagubionych pszczół. Atmosfera wewnątrz była bardzo wesoła. Najwyraźniej wielu mężczyzn zdążyło uraczyć się tedżem.   

Kołyszący się pojazd tylko prowokował do żartów i śmiechów. Pasażerowie wysiadali po drodze, często machając do nas przyjaźnie na pożegnanie.

Po niecałych 2 godzinach jazdy dotarliśmy do Jinka. Środek placu, klepisko, które do niedawna było pasem startowym samolotów, teraz służyło krowom. Obecnie w poblizu ma powstać pas lotniczy z prawdziwego zdarzenia. Na pewno się przyda, bo dojechanie z Addis Abeby do Jinka to koszmar. Większośc drogi jest remontowana i pojazdy zjeżdżają to na jedną, to drugą jej stronę, jadąc fatalnymi poboczami.

Po obu stronach starego pasa lotniczego droga, oczywiście nie asfaltowa, na której wznosiły się wielkie tumany kurzu po każdym pojeździe, jaki przejeżdżał.     

Zdziwił mnie tu widok ryksz, takich samych, jak w Indiach.
Długo szukaliśmy taniego noclegu, w końcu zdecydowaliśmy się na Mehbube Hotel, w pobliżu miejsca, w którym wysiedliśmy z autobusu. 40 birrów za pokój z moskitierą i bez łazienki. Nie najgorzej. Wcześniej, rozmawiając z właścicielką jednego z hoteli, podszedł do nas chłopak z hiszpańskim turystą. Mężczyzna szukał załogi do jeepa, by odwiedzić Mago National Park a w nim ludzi Mursi. Mnie też zależało na zobaczeniu tej grupy etnicznej, chyba najmniej licznej w całej Etiopii i najbardziej oryginalnej. Ale nie za wszelką cenę. Wynajęcie jeepa miało tu kosztować 1500 birrów, nie licząc pozostałych opłat: za wjazd do Parku, na tereny Mursich, skauta, czyli ochroniarza itd. Ola miała ograniczone środki finansowe w związku z dalszą włóczęgą po Afryce. Ja postanowiłem zdać się na los: jeśli będzie mi dane zobaczyć lud Mursi, to ich zobaczę.

Zrobiliśmy mały spacer po miasteczku. Kupiliśmy wodę, kilka bułek, herbatniki i wróciliśmy do hotelu. Rozmawialiśmy chwilę z właścicielem Mehbube. Mówił, że na sobotni targ do Jinka przychodzą Mursi. Nie są zbyt przyjaźni: w Parku Narodowym Mago zdarza się, że ograbiają turystów ze wszystkiego. Dlatego jeździ się do nich w towarzystwie uzbrojonych ochroniarzy. Ta wiadomość tylko jeszcze bardziej podsyciła moją ciekawość i chęć pojechania do nich. Przewodnik Lonely Planet podawał, że Mursich pozostało około 5 tysięcy. Ile lat jeszcze przetrwają, kultywując dawne życie i obyczaje? Być może to moja jedyna okazja, by zetknąć się z tymi ludźmi…

Noc była męcząca. Za ścianą do późna w nocy rozmawiało dwóch mężczyzn. Sufit okazał się rozciągniętym kawałkiem płótna ponad dachem z blachy falistej i przez to było ich słychać tak, jakby przebywali obok mnie w tym samym pokoju.

Komentarze

  1. Ponowne gratulacje - reportaż pięknie rozkwita zaś czytając komentarze liczba fanklubu szczególnie płci pięknej rośnie :) Acha, jak walka z choroba ? Starożytni mawiali Parit patientia palmam czyli wytrwałość rodzi zwycięstwo więc nie należy się podawać jakimś wirusowym choróbskom. Powodzenia i czekam na dalsze części.

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękny ten świat.Ileż tracimy nie mogąc dotknąć każdego kawałka Ziemi.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery