Przejdź do głównej zawartości

You! you!

6.12.

Wypoczęty, po swojskim śniadanku: dwóch bułkach i puszce sardynek, którą wiozłem jeszcze z Polski, zastanawiałem się, czy jechać dalej w kierunku Turmi, czy pozostać w Arba Minch jeden dzień. Poznany w hotelu Anglik mówił mi o Parku Narodowym, gdzie można było obejrzeć zebry, krokodyle i hipopotamy oraz mnóstwo gatunków ptaków. Był jednak problem: musiałbym skompletować grupę, tymczasem prócz niego nie widziałem w mieście żadnych turystów. Postanowiłem trochę rozejrzeć się po Arba Minch, jego części o nazwie Sikela, która z drugą – Shecha – leżącą na południe łączy 4-kilometrowa jezdnia.

Sikela to dwie drogi na krzyż. Prawie dosłownie. W samym centrum skrzyżowania dziwaczny, kiczowaty pomnik, kilkaset metrów na zachód od niego znajduje się dworzec autobusowy: wielkie ogrodzone klepisko z kamieniami.

 

Podobne do tego ze stolicy. Ta zachodnia droga była remontowana: robotnicy wykopali długi na ponad kilometr, szeroki od zabudowań do zabudowań rów głębokości około metra, którym po kamieniach chodzili ludzie. Głównie uczniowie i studenci, bo jak się później przekonam w Arba Minch jest wyjątkowo dużo szkół. Ze zdziwieniem obserwowałem młodą dziewczynę strofującą robotnice, noszące kamienie. Była tam jakimś majstrem.

Nechisar National Park znajdował się na wschód od miasta, pomiędzy dwoma jeziorami: Abaya i Chamo. Tego dowiedziałem się z przewodnika, ale mnie pognało w jeszcze innym kierunku: na północ. Niskie, co najwyżej 2-piętrowe zabudowania, warsztaty, sklepiki, restauracyjki zniszczone stoły do gry w piłkarzyki i coraz więcej sprzedawców używanej odzieży. Wyglądało na to, że to odzież z Zachodu. Być może operatywniejsi Etiopczycy zdobywali te dary i potrafili na nich zarobić. Stawało się coraz bardziej kolorowo od szmat.

 

W końcu skręciłem w boczną, bazarową drogę. Nareszcie targ z prawdziwego zdarzenia! Moja obecność spotkała się z dużym zainteresowaniem. Co chwila, zresztą tak jak i na głównej ulicy, jakiś dzieciak wołał do mnie „you! you!” Te zawołania staną się niebawem dla mnie prawdziwą zmorą coraz bardziej przykrą dla ucha.

Po obu stronach budy sklecone z byle czego, na ziemi sprzedawcy warzyw, owoców, ziaren kukurydzy, jeszcze nie palonej kawy, sprzętów metalowych itd. W budach „galanteria” wszelkiego rodzaju. Za budami całe labirynty takich bud, pomiędzy którymi trudno było się przepychać, ale przynajmniej był cień, bo w Arba nie było już przyjemnego chłodku ze środka kraju. Szukałem jakiegoś nakrycia głowy, przy pomocy grupki towarzyszących mi dzieciaków kupiłem bejsbolówkę jakąś badziewiastą, ale ważne, że chroniła przed słońcem. Przy końcu bazaru zrobiłem sesję zdjęciową rozradowanym dzieciakom, kupiłem trochę owoców i wróciłem do centrum.

 

 

 

 

 

 

 

Miasteczko można było polubić. Frapowała mnie też jego okolica: wzgórza, jakie otaczały je z trzech stron i świadomość, że po drugiej stronie znajdują się duże jeziora. Na dworcu poinformowano mnie, że do Turmi odjeżdżają autobusy o 5.00 rano. Znów tak wczesna pobudka? Mogłem też pospać trochę dłużej i podjechać do leżącego bliżej Konso a stamtąd dalej.

Nie było jeszcze zbyt późno. Z centrum ruszyłem na południowy wschód. Wyjść gdzieś poza miasto, znaleźć się wśród przyrody! Drogowskaz pokazywał, jak iść do bramy głównej Nechisar N.P., ale ja szedłem prosto, w stronę Forty Springs. Do Parku było stąd 6 kilometrów, do źródeł około 2,5. Wody nie miałem zbyt dużo i nie chciałem ryzykować. Minąłem bramę, przy której stary, wysuszany strażnik z przedpotopową strzelbą nie omieszkał spytać o jakieś pieniążki strudzonego wędrowca.

 

Szedłem wśród wysokich traw i krzewów, mając wciąż z jednej strony wysokie wzgórze, w końcu znalazłem się w lesie. Piękny to był las! Wspaniałe, wielkie drzewa, liany mocne i długie – raj dla Tarzana. Małpy były; czasem dostrzegałem je gdzieś na drzewach. Nieraz jak ukąszenie muchy dobiegało moich uszu ostre „you!”. Dzieciaki zbierające chrust. Na szczęście tylko podchodziły do ścieżki i obserwowały, nie dołączając do mnie, bo jakoś na towarzystwo ochoty nie miałem w tak pięknym miejscu. Czasem tylko machaliśmy do siebie. Nagle na ścieżce pojawił się mały chłopiec i wypowiedział bardzo wyraźnie jedno tylko słowo, po czy odszedł: „majkroskop”. Było to niezwykłe i długi czas nie dawało mi spokoju: coś mu się pomyliło?, miał zadatki na naukowca? może tylko to jedno słowo zapamiętał z lekcji angielskiego? Już się nie dowiem. Las nie tracił ze swej tajemniczości. Słońce z trudem przebijało się wysoko przez gęste konary.

Jak w tak zielonym, żyznym, pełnym wspaniałych wzgórz, o tak dobrym klimacie kraju mogło dojść do tak wielkich klęsk głodu? Niemal całą drogę z Addis do Arba widziałem soczystą zieleń a sądzę, że północ może być jeszcze bardziej żyzna.

Niemal równo z trójką młodych Etiopczyków doszedłem do bramy, przy której natychmiast pojawiła się gromadka nagich chłopców. Gdzieś z boku słychać było pluskające się w wodzie dzieci. Oto oczyszczalnia ścieków. Trójka, z jaką znalazłem się przed bramą to byli studenci z Addis Abeby. Świetnie znali angielski i pomogli mi dogadać się ze strażnikami tego miejsca. Pozwolono nam obejrzeć ogrodzony teren: niemieckie pompy marki SIEMENS, zbiorniki czystej, filtrowanej wody, chronione źródła wody płynącej z gór, którą można było pić, ale nie odważyłem się. Dowiedziałem się, że nazwa miasta oznacza właśnie „Czterdzieści Źródeł”, bo tyle ich podobno wypływa spod wzgórz.

 

Chwilę obserwowałem dzieciaki w wodzie i kiedy zbierałem się do odejścia, podszedł dobrze zbudowany chłopak, chwytając mnie za rękę:

- Sport – powiedział i potarł charakterystycznie kciuk o palec wskazujący sugerując, że oczekuje zapłaty. Nie zrozumiałem. Dopiero po chwili okazało się, że za wykonanie salta w tył oczekuje ode mnie zapłaty. Mogłem to sobie sfotografować. Dobra, „łan birr” wystarczy? Wystarczył. I chłopak fiknął a ja zdążyłem zrobić zdjęcie.

 

W drodze powrotnej towarzyszyła mi do samej głównej drogi gromadka chłopców. Dwóch znało dobrze angielski i wskazywali na rośliny oraz małe owoce na niewysokich drzewach, które nadawały się do jedzenia. Okazywały się jednak kwaśne mimo zapewnień, że są bardzo słodkie. Może inne kubki smakowe? Najbardziej zwracał moją uwagę najniższy, o twarzy starca chłopak, niosący jeden stary but w ręce, przez to kulał przez całą drogę. Jego kolega powiedział mi o nim, jakby z lekką pogardą, że nie ma ojca a matka utrzymuje rodzinę zbierając drzewo w lesie i sprzedające je na bazarze.

 

Gdy doszliśmy do asfaltu, najbardziej aktywny chłopak a za nim reszta zaczęli bardzo domagać się ode mnie pieniędzy. Nie dałem, ale kupiłem im kilka butelek pepsi.

Ładne światło zachodzącego słońca. Zrobiłem sobie jeszcze spacerek po bazarze i przy hotelu poznałem dwóch młodych Austriaków. Zjedliśmy razem obiad i wypiliśmy kilka piw w Abi Restaurant leżącej przy samym skrzyżowaniu. W knajpie ładne kelnerki...

 

... i dwa telewizory transmitujące ligę angielską oraz Ligę Mistrzów. Etiopia żyje piłką nożną. Szczególnie Premiership. Wiele dzieciaków ma tu na grzbietach podarte koszulki z nazwiskami swych bohaterów: Rooney, Ronaldo, Gerard…

Austriacy od Etiopii zaczynali swoją roczną podróż po Afryce i Azji. Mogłem się z nimi podzielić niektórymi doświadczeniami. Bardzo miły wieczór i bardzo dobre piwo…

Pechowa okazała się kupiona na bazarze papaja. Przez nieuwagę przecinając owoc na pół, wbiłem sobie nóż głęboko w dłoń. Nie miałem czym zdezynfekować i długo wylizywałem ranę aż krew przestała mocno płynąć. Na szczęście nie naruszyłem nerwów. W dodatku kiedy zacząłem ją jeść, lekko zsiniały i spuchły mi wargi. Musiałem mieć jakąś alergię na ten owoc…

Komentarze

  1. Chcesz 10 komentarzy? Okiii tio wbijaj na www.plastic007.blog.onet.pl (szczegoly)

    OdpowiedzUsuń
  2. ~ósmy cud świat7 stycznia 2009 03:10

    Ale niespodzianka! Twój blog ożył! Widzę, że na wizualizację postawiłeś. Bardzo dobrze, bo zdjęcia wspaniałe, a kiedy na zewnątrz mróz skrzeczy, śnieg i wiatr doskwiera, miło na słońce popatrzeć, o Afryce poczytać ... Bardzo tam biednie - co smuci, ale niewątpliwie cieplej. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj Ósmy Cudzie!Tak, ożył, po miesiącu... mam sporo czasu, bo Etiopia cieniem położyła się na moim zdrowiu, więc ślęczę w domu przy komputerze. Co się wydarzyło - na to trzeba poczekać do końca relacji, jak w dobrym filmie :)Pozdrawiam gorąco!

    OdpowiedzUsuń
  4. szybkiego powrotu do zdrowia panu zycze

    OdpowiedzUsuń
  5. wspaniale się czyta, jakbym podróżował z Panem. Dzięki. Życzę zdrówka.

    OdpowiedzUsuń
  6. Blog znalazłam przez przypadek ale przeczytam od samego początku bo jest super!Naprawdę zazdroszczę!!!!

    OdpowiedzUsuń
  7. Witam Wspaniały reportaż, piękne zdjęcia. Gratuluje ! Trafiłem na Twój blog przypadkiem i nie żałuje :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Witam, ja tez trafilam calkowicie przypadkiem ale czytam ode deski do deski!! jest naprawde super, zminilo sie moje wyobrazenie o etipii,,szybkiego powrotu do zdrowia zycze!!

    OdpowiedzUsuń
  9. ~ósmy cud świata12 stycznia 2009 03:50

    Wracaj do zdrowia możliwie szybko i bez komplikacji. Wiesz jak jest: w naszym wieku ... ;) Ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery