Przejdź do głównej zawartości

Z Addis do Arba w pyle i kurzu

Przez szparę pod drzwiami wpadało światło dnia. Po 8.00 wygrzebałem się ze śpiwora, spakowałem rzeczy i przeniosłem do Baro Hotel. Recepcjonistka zrobiła wielkie oczy kiedy usłyszała, gdzie spędziłem dwie ostatnie noce:

- To bardzo złe miejsce!

Przesada. W Baro jest trzykrotnie drożej niż w Stegereda, ale komfort tylko trochę lepszy. Była jednak łazienka w pokoju, do której wchodziło się wąskim przejściem o szerokości…35 centymetrów! Przy samym suficie dwa pokrętła i sitko prysznica. Sączyła się woda. Czasem nawet gorąca. Jednak ktoś mający poniżej 170 cm wzrostu mógłby mieć problem by sięgnąć do kranów.

W pobliżu hotelu zakład stolarski i mała kafejka, gdzie zjadłem bułki popijając pyszną, mocną kawą. Naprzeciw grupka obdartusów przy pomieszczeniu z napisem „National Lottery”. W całym mieście zauważałem już od przyjazdu mężczyzn oferujących losy. Tego dnia miało odbyć się główne losowanie, stąd te poruszenie. Idąc na Piaza mijałem rzędy pracujących już pucybutów. Tu wykonują kompleksowe usługi: szorują nawet trampki mydłem i wodą. Sporo ślepców przy drodze, sprzedawców gazet ludzi wyskakujących i wskakujących do minibusów nagle zajeżdżających pod chodnik. Przeważają japońskie auta, sporo też starych garbusów. W banku wymieniłem kilkaset dolarów. Niestety, tu także nie chciano stówy sprzed 2000 roku. Poszedłem na zachód w kierunku Merkato by obejrzeć sobie meczet. Wieże minaretów otoczone rusztowaniami i owinięte kolorowymi foliami. Z bliska teren okazał się ogrodzony.

 

 

 

 

- Mogę wejść do środka? – podszedłem do dwóch muzułmanów, zamykających właśnie bramę na kłódkę.

- Jesteś muzułmaninem? – spytał starszy.

- Nie

Pokiwał przecząco głową.

Okazało się, że nawet nie mogę zbytnio fotografować tego budowanego obiektu sakralnego zza płotu.

Postanowiłem zejść Churchill Avenue na południe, gdzie jak informował przewodnik przy placu Meskal znajdowało się Biuro Turystyczne. Co chwila zauważałem leżące lub śpiące na chodniku dzieci w szmatach. Smutny widok.

 

  

Rzędy sklepików z pamiątkami, dalej zakłady pogrzebowe oferujące trumny. Niezwykłe trumny: obite bardzo kolorowymi, brokatowymi płótnami. Ale "no photo!" Moje podniesienie aparatu spotyka sie od razu z negatywną reakcją leniwych pracowników siedzących w środku.

Wszędzie zauważałem podobizny Barracka Obamy. Najwięcej plakatów i zdjęć oczywiście na handlowym, bazarowym de Gaulle Square przy Piaza. Najwyraźniej Etiopczycy, tak jak ich sąsiedzi na południu, utożsamiają się szerokiego Prezydentem Elektem. Jak powiedział mi ktoś na ulicy, dziadek Obamy wyemigrował z Etiopii do Kenii, dlatego traktuje się go jak swojego i wiąże wiele nadziei z tą prezydenturą. Oby się nie zawiedli…

 

 

 

 

 

Szedłem szerokim bulwarem, mijając jakiś pomnik - iglicę zwieńczoną czerwoną, sowiecką gwiazdą i kilka wysokich budynków w budowie, w końcu dochodząc na bardzo duży plac. Meskal Square.

 

 

Po drugiej stronie trybuny: zapewne po Enkutatash - uroczystościach milenijnych. Etiopia weszła w nowe tysiąclecie nie 9 lat temu, lecz 12 września 2007 roku. A to dlatego, że w tym kraju nadal obowiązuje juliański – niereformowany kalendarz z 13 miesiącami, cofnięty o 7 lat w stosunku do naszego. Biuro Turystyczne było niestety zamknięte, a liczyłem na zdobycie jakichś informacji dotyczących Doliny Omo – głównego celu mojej podróży do Etiopii. Nie uciekną mi skarby kultury koptyjskiej, wykute w skale kościoły w Lalibeli, nie ulegną tak szybko zniszczeniu legendarne Axum, Gonder, zdążę odwiedzić przełomy i wodospady Błękitnego Nilu, zobaczyć dżelady w górach Siemen, ale czy przetrwają ludzie tajemniczych plemion żyjący na trudno dostępnym południu? Kiedy tylko obejrzałem kilka fotografii jeszcze przed wyruszeniem do Etiopii wiedziałem, co będzie moim priorytetem.

Kiedy wróciłem do hotelu, znalazł mnie Yohannis. Pokazał mi inne części miasta, ale równie dobrze mogłem sam spacerować. Szczerze mówiąc nie jestem zbyt towarzyski w podróży. Potrzebuję samotności dla pełnego bycia tu-i-teraz. Ale na szczęście Yohannis nie był zbyt natrętny. Zjedliśmy w restauracji fasting food i wypiliśmy po świętym Jurku. Postanowiłem nie zwlekać i nazajutrz ruszać na południe. Przewodnik Lonely Planet informował, że autobusy dalekobieżne odjeżdżają wczesnym rankiem, pomiędzy 6.00 – 7.00.

Przyjaźń Yohannisa nie była bezinteresowna. Przy pożegnaniu opowiedział mi o swoim trudnym życiu i zaleganiu z opłatami za czynsz. Spytał, czy dam mu 300 birrów. Umówiliśmy się, że kiedy po 2 tygodniach wrócę z południa i starczy mi pieniędzy, pomogę mu.

W hotelowej recepcji pozostawiłem zbędny bagaż: zimową kurtkę, w której przyleciałem z Europy i poprosiłem, by obudzono mnie o 5.30. Wziąłem lariam przeciw malarii, bo tereny, w które się zapuszczałem nie są bezpieczne. O późnej porze zorientowałem się, że nie jestem dostatecznie przygotowany: nie miałem żadnego spray’u przeciwko komarom. Już po zmroku ruszyłem znów do miasta, które wciąż tętniło życiem. Bardzo dużo ludzi na Piaza czekało na minibusy przy drodze. Kierowcy tutaj ociągają się bardzo z włączaniem reflektorów w swym pojazdach. Do niemal całkowitych ciemności.

Odwiedziłem kilka aptek, niektóre dość daleko od centrum, aż w końcu zamiast dezodorantu dostałem maść przeciw owadom. Smarować odsłonięte miejsca raz na 8 godzin. Wędrując po mieście, bardzo obtarły mi nogi nowe sandały trekkingowe. Przyszło mi zmienić obuwie na pełne. Z pewnością wygodniej i bezpieczniej.

 

Miałem bardzo czujny sen i kiedy zapukał do moich drzwi strażnik hotelu, byłem już gotowy do wyjścia. Taksówką dojechałem do terminalu autobusowego, na którym kotłowało się mnóstwo ludzi. W tłumie zdołałem dostrzec mężczyznę w fartuchu ze zwitkiem biletów, wskazał mi miejsce, skąd odjeżdżały autobusy do Jinka. Niestety, mimo, iż było przed 6.00, autobus odjechał i tego dnia miało już nic nie jechać do miasta przy samym Mago National Park – głównego celu mojej wyprawy. Lonely Planet podawał kolejne błędne dane. Obserwowany przez czekających, przy bladym świetle budzącego się dnia, zastanawiałem się, co dalej. Wracać do hotelu i czekać do następnego dnia? Nie! Kurs taksówką w obie strony kosztowałby mnie więcej niż cały bilet do Jinka, gdzie jedzie się 2 dni!

 

Dalej niż w połowie drogi leżało miasto Arba Minch. Postanowiłem do niego dotrzeć a potem kombinować dalej. Okazało się, że to dobra opcja. Wraz z rosnącym tłumem ludzi, kupując uprzednio bilet u faceta w fartuchu, czekałem na ziemistym stanowisku w smrodzie spalin wypuszczanych przez inne pojazdy. Coś nie do wytrzymania! Czułem, jak moje płuca napełnia trucizna. A wciąż wskazywano, bym nie ruszał się z tego miejsca. Odszedłem jednak do płotu, za którym blady świt oświetlał gwarną ulicę i opatulonych ludzi. Małe zamieszanie; okazało się, że autobus do Arba Minch także nie pojedzie. Mogłem jechać do Sodo a tam przesiąść się do kolejnego autobusu jadącego do na południe. Nie ma sprawy. Mój plecak powędrował na dach: nie zgodziłem się na chowanie go do tylnego bagażnika. Miałem złe doświadczenia w Indiach…

 

 

Dopiero po 7.30 wyjechaliśmy z placu terminala. Za oknem szare, rozbudzone już miasto, potem peryferia i w końcu tylko natura. W oddali wzgórza, bliżej akacje o parasolowatych konarach. Około 10.00 pierwszy postój w małym miasteczku na posiłek. Oczywiście otoczyło mnie zaraz kilku sprzedawców orzeszków, owoców, ciastek, napojów i szali. W Sodo szybko znalazłem kolejny pojazd do Arba Minch – stary autobus marki ISUZU. Droga była coraz gorsza. Asfalt jakby zbombardowały moździerze i kierowca manewrował jadąc od lewej do prawej strony, trąbiąc i strasząc ludzi na poboczu. Pasażerów kołysało mocno na boki. Śmieszyło mnie to, martwiło, ale też coraz już bardziej męczyło. Miałem nadzieję, że plecak na dachu odpowiednio przywiązano i nie został już gdzieś na drodze. Pomyślałem, że dobrze się stało, iż nie zdążyłem na bezpośredni autobus do Jinka, bo dwa dni takiej drogi non stop byłoby trudne do zniesienia. Asfalt wreszcie się skończył i jechaliśmy szutrową, zapyloną drogą. Rajdowe zapędy kierowcy hamowały tylko stada krów pędzone środkiem. Zwierzęta wolno i dostojnie schodziły przed samą maską, nieczułe na dźwięki nerwowego klaksona.

  

 

 

Po 20.00 dotarliśmy. Arba Minch to właściwie dwie osady oddalone od siebie kilka kilometrów. Znalazłem w ciemnościach Kayro Hotel polecany przez Lonely Planet, ale nie było wolnych miejsc. Gdy pochylałem się nad planem miasta w przewodniku oświetlając go sobie latarką, podszedł starszy wysoki mężczyzna zionący mocnym alkoholem. Przedstawił się jako szef miejscowego Wydziału Turystyki. Postanowił mi pomóc znaleźć nocleg. Obeszliśmy kilka miejsc w których także nie było miejsc i kiedy poważnie rozważałem rozbicie namiotu, znaleźliśmy się w Sket Pension – hotelu w centrum miasta. Czysty pokój z łazienką i moskitierą nad „barokowym” łóżkiem za 60 birrów gwarantował dobry wypoczynek po długiej i wyczerpującej podróży.

Mężczyzna napisał mi jeszcze swój numer telefonu, gdybym potrzebował jakiejś pomocy i pożegnaliśmy się. Znał się świetnie z maleńkim właścicielem interesu o imieniu Matussala, wciąż chichoczącym, przez co od razu odczułem do niego sympatię.

Zostawiłem plecak i poszedłem zjeść obiad naprzeciw do dużej restauracji pod zadaszeniem. Jedzenie dobre i tanie, ale generalnie było tu trochę drożej niż w stolicy. 2-litrowa butelka wody – 8 birrów.

Komentarze

  1. Jestem...przepraszam nie wiedziałem że już tak daleko "zajechaliśmy". Poczytam, nadrobię, pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery