Przejdź do głównej zawartości

Z Turmi do Key Afar

9.12.

 

Po dobrym spaniu wziąłem prysznic, ogoliłem się i zwinąłem namiot. Za ogrodzeniem, przy małej chatce ujrzałem mężczyznę zabijającego kozę. Dostarczał mięsa dla hotelowej restauracji. Po jednym biednym zwierzęciu – kolejne. W sumie 5 kóz. Sprawnie je podrzynał a następnie odzierał ze skóry. Pomagał mu mały chłopiec, chyba wnuk.

- Łan foto łan birr? – spytałem. Mężczyzna trzymając nóż pokiwał przecząco głową.

- Tu fotos tu birr? – pokazałem dwa palce w geście zwycięstwa. Na to się zgodził.

 

Przywitała się ze mną Asafo. Nie była obrażona, że wybrałem namiot zamiast jej gościny. W dodatku nie chciała ode mnie pieniędzy za camping. Miała założony naszyjnik, który dałem jej poprzedniego dnia. Kolejny prezent zabrany z domu, jakimi przekupywałem miejscowych... . Okazało się, że był to dobry pomysł, by przywieźć trochę tanich drobiazgów.

Zjadłem śniadanie, wypiłem kawę, pożegnałem się z nią i ruszyłem w kierunku rozwidlenia dróg, by próbować szczęścia w drodze do Key Afar. Spotkałem tam, w małej restauracyjce Anglika z Liverpoolu. Ben także jechał w tą samą stronę, ale chciał wysiąść wcześniej, w Dimeka. Siedzieliśmy w cieniu zadaszonej restauracji uzupełniając swoje dzienniki, obserwując grupkę dziewczyn, które usiadły naprzeciw i wyraźnie nas kokietowały. Trochę z nimi żartowaliśmy, ale kiedy zobaczyliśmy kolejnego jeepa jadącego na północ, postanowiliśmy stanąć przy drodze. Ben rozłożył się wygodnie w cieniu wysokiego krzewu przy płocie, ja poszedłem po colę do tej samej małej knajpki, którą odwiedzałem poprzedniego dnia. Pracowała tam sympatyczna, trochę nieśmiała dziewczyna.

 

Gdy wróciłem, stało przy Benie kilkoro bosych dzieci w łachmanach. Podszedł też mężczyzna, wskazując na młodą dziewczynę o bardzo ciemnej skórze i niedwuznacznie, za pomocą palców pokazał, że można z nią odbyć stosunek. Potem chwycił ją za szpiczaste piersi potrząsając z uśmiechem, jakby oferował zwierzę na sprzedaż. Miała krótkie włosy i frotową opaskę na głowie w kolorach flagi Etiopii. Ku mojemu zdziwieniu dziewczyna nie stawiała oporu. Potem sama zaczęła domagać się seksu za… 15 birrów. To 5 złotych! Spoglądała błagalnie, głównie na Bena, wskazując na swoją małą chatkę obok. Czasem, kiedy nie zwracał na nią uwagi, dotykała go lekko w ramię. Jeden z chłopców znający angielski powiedział nam, że jej rodzice zmarli na AIDS. Ona przybyła tu z innego miasta 2 tygodnie wcześniej. Rodzinom, których członkowie zmarli na tą chorobę rząd nie udzielał żadnej pomocy i ta 15 – letnia dziewczyna była skazana na taki los. Zastanawiałem się, ile lat życia przed nią. Kiedy mężczyzna odszedł, kilkuletnie dzieci zajęły się sutenerstwem, próbując z nami pertraktować cenę za „numerek”. Bardzo smutne. Wydawało się, że dla tych ludzi pojęcie godności własnej nie istnieje!

Nadjechał jeep, którego kierowca zareagował na moje machanie. Wewnątrz dwie kobiety i troje mężczyzn. Jechali do Jinka i zgodzili się nas zabrać. W dodatku nie chcieli żadnych pieniędzy. Siedzieliśmy w tyle wozu na swoich plecakach. Ben gadał niemal całą drogę a pasażerowie z grzeczności odwracali głowę, by mu przytakiwać. Po około godzinie fatalnej drogi, mijając czasem pojedyncze osoby wypasające zwierzęta, facetów z kałasznikowami lub dzieci biegnące za autem, dotarliśmy do Dimeka.

 

 

Na głównym placu odbywał się targ. Pożegnaliśmy Bena, samochód wjechał na placyk przy restauracji, bo była pora lunchu, ale ja zamiast jeść postanowiłem obejść bazar. Tu już nie domagano się tak ode mnie zdjęć. Prawdopodobnie dlatego, że zatrzymywało się tu mniej turystów. Panował podobny gwar jak na bazarze w Turmi, ale ten placyk był o wiele mniejszy. Zrobiłem niewiele portretów, pstrykając głównie z ukrycia, bo generalnie ludzie Hamer nie lubią być fotografowani.

 

 

 

 

   

 

Po godzinie ruszyliśmy dalej. Znów okropna droga, pył, kurz, wyschnięte na pieprz koryta rzek, stada kóz i krów wolno schodzące nam przed maską, dzieciaki przystające i wypatrujące, kto jedzie w środku. Gdy dostrzegały białego, biegły z krzykiem za autem.

Minęliśmy brzydkie, blaszane zabudowania wyglądające jak składy magazynowe i wjechaliśmy do Key Afar. Szeroka, piaszczysta droga i niewiele zabudowań.

 

 

Nieco wyżej zauważyłem trochę więcej chat. Kierowca zatrzymał się przy „Nassa Pension” i od razu pojawiło się trzech chłopców czując łatwy zarobek. W budynku restauracji przy Nassa dowiedziałem się cenę pokoju: 80 birr. Za dużo. Obok ścieżka i strzałka na blaszanej planszy: „Milleniume Pension”. Sprawdziłem. Ładne miejsce. Niewielki placyk z dwóch stron zamknięty parterowymi zabudowaniami z pokojami. Z innej strony żywopłot oddzielający plac od prywatnego domu właścicieli interesu. Wyglądało na to, że nie było żadnych turystów. Stargowałem z młodą kobietą cenę za dobę z 60 na 50 birrów gwarantując, że pozostanę co najmniej dwie doby. Pokój mały, czysty, nad łóżkiem moskitiera. To mi odpowiadało. Pokazano mi za budynkiem toaletę i prysznic. Rozciągnięta na patykach niebieska folia, smród, brud i stada much. Zgroza! Ale do tej etiopskiej normy zacząłem się już przyzwyczajać. Ruszyłem obejrzeć okolicę i kiedy tylko minąłem bramę Milleniume, dołączyło do mnie dwóch czekających chłopców. Szli obok mimo tego, że ich ignorowałem. Chciałem być sam. Chciałem wspiąć się na wysoką, obłą skałę na wzgórzu, którą widziałem po drodze. Kiedy mijając kilka małych chatek przy drodze skierowałem w tamtą stronę aparat, wybiegła gdzieś z podwórza jakaś kobieta z wrzaskiem. Najwyraźniej chciała pieniędzy. Zaczynała mnie męczyć pazerność ludzi tutaj. Jeszcze w Turmi, kiedy szedłem obok kilku kobiet wraz z Sarą i Harmem, gdy podniosłem kamyczek z ziemi, by mu się przyjrzeć, jedna z nich udając zagniewanie, kazała mi za niego zapłacić, jeśli chciałbym go zachować.

Wspinałem się boczną, kamienistą drogą, potem kawałek przez ostre krzewy i po głazach na górę. W odległości kilku kroków obaj chłopcy. Ze wzgórza roztaczał się ładny widok w świetle zachodzącego słońca. Pola poprzecinane wąskimi ścieżkami, drzewa, wzgórze, na którym ładnie porozrzucane były chatki.

 

 

Powietrze było tu też jakby bardziej rześkie. Siedziałem i napawałem się tym widokiem. Znudzeni chłopcy w końcu dali za wygraną i wrócili do miasta. Poszedłem inną drogą, obchodząc wzgórze. Minąłem szkołę i boisko, w końcu dochodząc do centrum Key Afar.

 

Drażniły mnie zawołania w moją stronę, na które już nie odpowiadałem: „you! you!” Byłem zmęczony drogą i całą gamą wrażeń, byłem niewyspany, bo od kilku dni zrywałem się o świcie i co dnia ruszałem dalej.

W centrum posterunek policji, obok niego płot a wśród drzew dostrzegłem wieżę świątyni. Kościół koptyjski, którego bryła przypominała nieco hinduistyczne świątynie w Kathmandu. Wszedłem na plac i po chwili przybiegło gdzieś spod kościoła kilku młodych mężczyzn. Byli wyraźnie wrogo nastawieni i wskazali mi bramę, bym natychmiast opuścił to miejsce.

- Jesteś chrześcijaninem? – spytałem jednego z nich, który miał krzyżyk na szyi. Przytaknął.

- Ja też. Dlaczego nie mogę tu być? To jest świątynia dla wszystkich.

- Nie – odpowiedział.

- Ok. Dziękuję. Niech cię Bóg błogosławi – opuściłem wolno plac.

Poszedłem poza miasteczko. Kilka ubogich domków, dalej pola i wzgórza. Wszystko w soczystej zieleni. Nie obyło się oczywiście bez towarzystwa dzieciaków, które wybiegały ze swych podwórek na mój widok.

 

 

Wpierw szeroką drogą szedłem w górę, potem skręciłem i znalazłem się w pięknym miejscu. Wąwozy o ładnych kształtach i ziemi w ognistych odcieniach, kontrastujące z niebem i zielenią, wyrzeźbione przez nurt rzeki, która teraz wyschła.

 

 

Po zachodzie słońca, w eskorcie wróciłem w pobliże hotelu. W małym kiosku kupiłem butelkę wody a w Nassa zjadłem fasting food za 10 birrów i wypiłem 2 cole. Podłogę tej restauracji pokrywała mielona kawa, walały się kości kurczaka a przy barze z butelkami drogich alkoholi znajdowała się… kościelna mównica z krzyżem! Służyła za kasę.

Już po zmroku wróciłem do swego pokoiku. Przed pójściem spać zaszyłem jeszcze kilka dziur w moskitierze.

Komentarze

  1. Niesamowite!!! To koryto wyschnietej rzeki...Wlasnie tak to widzialam:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. czytając, oglądając zdjęcia mam wrażenie jakbym tam był, z zimowej Polski ,, przenoszę się do gorącej Afryki"!.... czekam na jeszcze!

    OdpowiedzUsuń
  3. dwa tygodnie temu wróciłam z Etiopi.Czytając Twoje wspomnienia w mgnieniu oka znalazłam się ponownie na targu i oczom własnym nie wierząc rozpoznałam te same kobiety z Hamerów, siedzące w tym samym miejscu.Toniesamowite wrażenie ,kiedy widzi się własne zdjęcie wykonane jakby tylko trochę wcześniej bo 3lata temu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery