Przejdź do głównej zawartości

Znowu w Arba Minch

15.12.

 

Jak zwykle miałem czujny sen i bez problemu wstałem po 4.00 rano. Dopakowałem plecak w świetle latarki, bo od północy do rana wyłączano prąd. W świetle księżyca przy zamkniętej bramie terminala zbierało się coraz więcej ciemnych sylwetek z tobołami. Zacząłem się obawiać, czy wejdę do autobusu. Na placu stał tylko jeden pojazd – stary IVECO, a przy nim kilka osób. W końcu dwoje mężczyzn podeszło do kraty i zaczęło sprzedawać bilety. Udało się. Kiedy kilka minut po 5.00 otworzono bramę, tłum rzucił się w stronę autobusu a ja wraz z nim. Forsowano przednie drzwi i gdy otworzyły się tylne, podbiegłem do nich. Zająłem miejsce na ostatnim siedzeniu, gdzie mogłem rozprostować nogi i szybko wokół pojawiło się mnóstwo ludzi. Pilot odebrał mój plecak i wraz z innymi tobołami umieścił na dachu pojazdu. Trochę mnie przy tym skasowano: 15 birrów dla pilota i 5 dla faceta, który podawał bagaż z dołu. „Stawka turystyczna”.

 

W autobusie sporo zamieszania. Sprawdzono bilety i z niemałym trudem wyproszono tych, którzy jeszcze ich nie mieli. Niektórzy długo się ociągali licząc na litość. Na te miejsca pojawili się inni pasażerowie. Bałagan trwał niemal 2 godziny, aż w końcu wyjechaliśmy. Pierwszy postój w Weyto, drugi w Konso, gdzie zatankowaliśmy a pasażerowie mieli wystarczająco czasu, by coś zjeść w przydrożnej restauracji.

 

Zaraz za miastem kolejny postój. Tym razem przy punkcie kontrolnym wojska. Wszyscy musieli opuścić pojazd, jeden z umundurowanych obejrzał bagaże pasażerów, potem wszedł też na dach. Drugi spokojnie siedział w cieniu drzewa.

Znów koszmarna, zakurzona droga. Najwyraźniej ją remontowano, lecz bardzo rzadko zauważałem jakichś robotników lub maszyny. Autobus jechał niemal wyłącznie poboczami, raz z jednej strony raz z drugiej. Na szutrowej jezdni poukładane były w odległości kilkunastu metrów poprzeczne linie z kamieni, by uniemożliwić jazdę. Czasem, kiedy przejeżdżaliśmy przez wyschnięte koryta rzek, autobus nieprzyjemnie haratał i zgrzytał podwoziem po kamieniach. Po dłuższym czasie takiej podróży, kiedy pojazd szarpie i podskakuje, ciało wpada w stan zobojętnienia. Wydaje się wtedy, że ta podróż bez problemu może trwać wieczność. „Przerabiałem” to już wielokrotnie.

Po 15.00 dojechaliśmy do Arba Minch. Ludzi jakoś więcej niż wtedy, gdy byłem tu poprzednio. Pomyślałem, że to w związku z ostatnim dniem Festiwalu Muzyki i tańca Afrykańskiego. Ściągając z dachu plecak, który w czasie jazdy przykryty był niebieską folią, zauważyłem na nim mnóstwo pluskiew. Kilka udało mi się zrzucić, reszta uciekła do środka i w zakamarki mojego bagażu. Z pewnym obrzydzeniem zarzuciłem go na plecy i ruszyłem do Sket Pension. Obawiałem się, że w związku z Festiwalem może nie być wolnych pokoi, ale nie było problemu. Matussala na mój widok podbiegł do mnie z radością , jakbyśmy znali się od wieków, uścisnął dłoń, kilkakrotnie uderzając ramieniem o moje ramię. Dostałem pokój piętro wyżej niż podczas ostatniej wizyty. Na tym poziomie kosztowały 70 birrów, ale ode mnie chciał o 10 mniej. Zanim wszedłem do pokoju, na korytarzu otworzyłem plecak i każdą rzecz dokładnie sprawdziłem i wytrzepałem z robactwa. Zajęło mi to ponad pół godziny.

Wody nie było. Matussala oszczędzał, odkręcając ją dopiero wieczorem. Ruszyłem do miasta. Wpierw zjadłem obiad i wypiłem piwo w restauracji ABi naprzeciw hotelu, w której rozpoznały mnie kelnerki, machając przyjaźnie, potem poszedłem w stronę miejscowego stadionu, gdzie odbywały się festiwalowe pokazy. Kilkakrotnie mijałem grupki tancerzy w tradycyjnych strojach.

 

Im bliżej stadionu, tym coraz więcej ludzi. Na wielkim polu prowizoryczne zabudowania ze słomy, gdzie sprzedawano lokalne pamiątki, słomiany płot oraz mała scena.

   

Tłum ludzi siedział na pagórku, który znajdował się już w cieniu zachodzącego słońca. często reagowano żywiołowo na to, co działo się na scenie. Lecz zbyt wiele się nie działo. Bliżej sceny „miejsca dla VIP-ów”; wał ze żwiru, na którym przycupnęło kilkanaście osób z kamerami i aparatami. Niemal sami biali. Ochroniarze i policja odganiała miejscowych bambusami, mnie nikt nie zatrzymywał.

 

Kończył się pokaz jednej grupy, chyba Masajów z Kenii i zaczynał kolejny. Miałem szczęście: akurat weszli na scenę przedstawiciele ludu Surma. Rozpoznałem ich po tym, że jedna z tancerek miała wielką kanciastą „ozdobę” w naciągniętej wardze, która przypominała szufelkę, a mężczyźni pomalowane na biało torsy.

 

 

Ten wojowniczy, pasterski lud także zamieszkuje Dolinę Omo. Podobno niegdyś dominowali w całym regionie, teraz ich tereny to zachodnie krańce Omo National Park. Najgrubszy z członków zespołu tańczył i śpiewał, grupka chłopców i dziewczyn zbliżała się, to oddalała rytmicznie. Nie mogło to mnie jednak wciągnąć. Choreografia nie była najwyższych lotów. Jakiś brak autentyczności. A może po prostu się nie znam…

Gdy skończyli, poszedłem za kulisy i dogadałem się z chłopakiem, będącym najwyraźniej opiekunem dziewczyny z szufelką w ustach, że za jedno zrobione jej zdjęcie zapłacę 5 birrów. Chłopak był wyraźnie wrogo nastawiony do otoczenia. To on zaproponował oczywiście zapłatę, zaczynając targi od… 100 birrów!

 

Dziewczynę otaczało kilkoro młodych osób, które nigdy chyba nie widziały prawdziwych Surma.

Poszedłem na bazar. Oczywiście na każdym kroku zaczepki. Kupiłem pomidory i kilka mango a w pobliżu hotelu bułki. Czekałem do 20.00 aż z kranu popłynie woda, by wziąć prysznic.

W nocy w hotelu rozległa się awantura. Mieszkający naprzeciw mnie żydowski turysta przekręcił klucz w zamku i nie mógł się dostać do swego pokoju. Próbowałem pomóc - bezskutecznie. Długo jeszcze trwały próby otworzenia drzwi. Słyszałem kłótnię turysty i Matussali, obarczających się wzajemnie winą i kosztami naprawy zamka. Poczytałem trochę Bachelarda i poszedłem spać.

Komentarze

  1. ~ósmy cud świata26 stycznia 2009 00:19

    Dziewczynka i cień kobiety.Równowaga przeciwieństw.Zwiastun przyszłości.Znak.Niezwykłe zdjęcie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wizyta w South Omo Research Center.

14.12.   Tym razem już od 3.00 rano zaczął zawodzić głos ortodoksyjnego kapłana i miałem po spaniu. Ola wyszła o świcie by zdążyć na autobus do Konso, ja zmuszony byłem do 9.00 wysłuchiwać śpiewów. Zjadłem śniadanie i poszedłem na długi spacer. Tym razem na północny wschód w kierunku wzgórz.   Zanim wyszedłem poza miasto, mijałem się z odświętnie ubranymi ludźmi najwyraźniej wracającymi z kościoła. Czyżby byli tam od samego początku? Od 3.00 rano? Znalazłem się wśród wzgórz i pól, ale tą błogą ciszę zakłócił mi chłopiec z przyklejonym do ust „you! you!”, który na widok mnie wybiegł z podwórka chaty i towarzyszył mi przez kawał drogi. Nic do siebie nie mówiliśmy. Kiedy usiadłem na pniu zwalonego drzewa, by chwilę nasycić się widokami i uzupełnić notatki, obserwował mnie jakiś czas, kręcił się wokół, w końcu znudzony wrócił do domu. Idąc dalej ścieżką, starałem się niepostrzeżenie mijać schowane wśród drzew i krzewów chaty.         Obszedłem spory teren i znalazłem się na pery

Powrót do stolicy

18.12.   Choć poprosiłem Matussalę, by mnie obudził o świcie, chyba zaspał. Wstałem jednak sam i już o 4.30 opuszczałem hotel. Przed zamkniętą bramą terminala tłum ludzi. O wiele więcej niż w Jinka i nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Na placu stały minibusy, dalej większe autobusy. Kiedy otwarto bramę, tłum rozpoczął natarcie, wzniecając tumany duszącego kurzu. Doszedłem do wskazanego pojazdu. Nie było miejsc. Wszedłem do tyłu autobusu i ujrzałem małego chłopca w łachmanach, który zajmował dwa siedzenia. Na mój widok wskazał, że mogę je zająć. Chyba tak sobie dorabiał, być może każdego ranka, licząc na zapłatę. Dałem chłopcu swój nowiutki koc. Kiedy położyłem mu go na kolanach pomyślał chyba, że ma go pilnować. Grzecznie oparł na nim dłonie, patrząc wielkimi oczami. Dopiero, kiedy wziąłem koc i owinąłem go nim zrozumiał. Rozpromienił się. Poranki były tu chłodne; z pewnością był to bardzo przydatny prezent. Mój plecak powędrował na dach. Zanim  godzinę później ruszyliśmy z termin

Spacery w korytach rzek

16.12.   Rano postanowiłem zrobić sobie długi spacer poza Arba Minch. Minąłem bazar i poszedłem na południowy wschód. Wielkie marabuty wysoko krążyły nad miastem lub obsiadały drzewa.       Przeszedłem przez most nad wyschniętym korytem rzeki. Tylko przez kawałek kamienistego dna płynęła woda. Było jej wystarczająco dużo i kilkoro dzieci pluskało się w niej. Czasem po drodze słyszałem zaczepliwe zawołania w swoją stronę. Głównie ze strony grupek studentów idących w kierunku swojej uczelni. Zszedłem z mostu i ruszyłem po kamieniach w stronę drzew. Tu także spacerowały dostojne marabuty.     W końcu pozostała tylko przyroda i ja.   Wspaniały spokój. Szedłem długo po obłych, suchych kamieniach. Ślady na krzewach i drzewach wokół dawały wyobrażenie, że w porze deszczowej płynie tu całkiem wartka woda. Co chwila gdzieś z boku wylatywały spłoszone ptaki.   Natknąłem się na niewielkie stado pawianów. Małpy piły wodę w kałuży. Na mój widok wolno zeszły w zarośla.   W innym miejsc